Nie wzywaj imienia nadaremno
Kyno
„(...) gdziekolwiek w pobliżu dawnych osad ludzkich przepływały rzeki, człowiek zbliżał się do nich ze strachem i szacunkiem, a pamięć o tych uczuciach tkwi jeszcze dotąd w podświadomości ludzkiej. Mieszkańcy miast położonych nad rzeką, jeziorem czy morzem lubią wychodzić przed wieczorem na brzeg wody, i długo, w zamyśleniu wpatrywać się w jej ruchliwą i zmienną powierzchnię, z powodów, które dla nich samych z pewnością są tajemnicą”.
Cyt. za: W. Kopaliński, Kot w worku czyli z dziejów powiedzeń i nazw
Pod redakcją popularnego szczecińskiego dziennika z samego rana, jeszcze przed otwarciem drzwi gmachu, zjawił się starszy, roztrzęsiony człowiek w gumofilcach. Wymachując rękami nastawał na spotkanie z redaktorem naczelnym, wykrzykując bezładnie jakieś niestworzone historie. Sezon ogórkowy kwitł akurat w pełni, co zapewne sprawiło, że red. nacz. nie wysłużył się ochroniarzem i nie pognał dziadka w diabły, ale wpuścił do gabinetu, usadowił na krześle, a nawet poczęstował rozpuszczalną kawą, czego normalnie nie miał w zwyczaju. Następnie włączył dyktafon i pozwolił zająć nieproszonemu gościowi swój cenny czas. Nie pożałował.
Historia wędkarza szła mniej więcej tak: pan Bogdan (tak człowiek w gumiakach miał na imię) mieszkający w jednej z podszczecińskich miejscowości lubił sobie powędkować. Nie dość, że bardzo go to odprężało, to jeszcze dawało możliwość kilkugodzinnej ucieczki od zrzędzącej żony. To przecież męskie zajęcie przynosić do domu coś do jedzenia, a pan Bogdan od kilku lat pozostawał bez zajęcia. Ponadto nad rzeką zawsze można z kolegą co nieco chlapnąć, pogadać czy w pojedynkę po prostu popatrzeć na wodę i dzikie ptactwo buszujące w przybrzeżnych zaroślach. Tej nocy kolega nie dał się wyciągnąć nad wodę, więc pan Bogdan poszedł sam. A szkoda, bo miałby drugiego świadka, który mógłby potwierdzić jego wersję wydarzeń. Pan Bogdan wyruszył - miał nad Odrą swoje ulubione miejsce, o którym mało kto wiedział. Było oddalone o jakieś dwa kilometry z kawałkiem od rogatek jego miejscowości, w dodatku nie prowadziła tam żadna sensowna droga, więc nikt z wygodnych miastowych wożących się wszędzie samochodami się tam nie zapuszczał. Na miejsce dotarł trochę przed trzecią w nocy. Rzucił swoje graty na trawę i już chciał rozpalać ogień, gdy niedaleko usłyszał dźwięk dość niezwykły jak na tę porę i miejsce – z oddali brzmiało wyraźnie kilka silników samochodów. Przybliżały się. Pan Bogdan wyjrzał zza zarośli i zobaczył widok nieoczekiwany. Kilka samochodów osobowych, kilka furgonetek i wielki tir z naczepą do przewozu zwierząt – w dodatku cała ta fantastyczna karawana zbliżała się w jego stronę! Pan Bogdan nie należał do ludzi strachliwych, ale coś mu podpowiadało, że najlepiej będzie się ukryć. Szybko zebrał swoje rzeczy, schował je pod zwalonym drzewem, które służyło mu zawsze za siedzenie i nakrył leżącą nieopodal gałęzią. Sam zaś wszedł w pobliskie trzciny (kilka metrów od brzegu woda sięgała mu do pasa) - stamtąd obserwował dalszy rozwój wypadków samemu pozostając niezauważonym. Samochody po paru minutach dotarły do brzegu rzeki. To faktycznie był transport bydła – z przyczepy wyraźnie słychać było nerwowe muczenie krów i szuranie racic. Z ciemnych furgonetek natomiast wysiedli najprawdopodobniej funkcjonariusze policji po cywilnemu - wędkarz wywnioskował to z poziomu zorganizowania i sposobu wykonywania poleceń człowieka, którego określił w rozmowie z redaktorem jako „dowódcę”. Dowódcy towarzyszył najdziwniejszy cudak, jakiego pan Bogdan miał kiedykolwiek okazję oglądać. Był to wysoki i chudy mężczyzna ubrany w kostium przypominający płaszcz sięgający do ziemi, do którego przyczepione były jakieś drobne metalowe przedmioty pobrzękujące przy każdym jego ruchu. Z rękawów kostiumu na całej długości zwisały nieproporcjonalnie długie frędzle, raczej przeszkadzające w ruchu niż będące ozdobą, za to głowę indywiduum wieńczyło coś w rodzaju stalowej korony z niewielkimi rogami. Ubranie musiało być bardzo ciężkie, poruszanie się ewidentnie sprawiało tajemniczemu człowiekowi trudność.
Pan Bogdan czuł, że obserwuje coś, co miało być w swoich założeniach nieoglądane przez osoby postronne i nie wiedział, co by się stało, gdyby jego obecność została odkryta. Stojąc po pas w zimnej wodzie cały dygotał z zimna i zdenerwowania – oczywiście bał się. Jednak to, co dopiero za chwilę miało się wydarzyć, napełniło go czystym przerażeniem. Człowiek w dziwnym kostiumie podtrzymywany przez pomocnika wszedł z niewielkiej piaszczystej łachy na brzegu wprost do wody mijając ukrytego w trzcinach wędkarza z prawej strony. Obaj zatrzymali się stojąc po pas w wodzie. Człowiek w kostiumie zaczął coś mówić. Niektóre słowa, które dolatywały do wędkarza coś mu nawet przypominały, ale nie był w stanie określić z całą pewnością ani języka, ani sensu. Potem słowa dziwaka z rzeki przeszły w rytmiczną recytację, by w końcu przeistoczyć się w osobliwy zaśpiew. Tymczasem ludzie z furgonetek zdążyli już podłączyć do źródeł zasilania kilka halogenowych lamp i oświetlić teren, na którym rozgrywała się scena, po czym zaczęli wyprowadzać pojedynczo z naczepy ciężarówki szarpiące się krowy. We czterech musieli wciągać do wody pierwszą i nie bez kłopotów doprowadzili ją do człowieka w kostiumie. Krowa strasznie się szarpała i robiła wokół mnóstwo plusku. Człowiek dotknął dłonią jej głowy i coś powiedział. Krowa momentalnie się uspokoiła, cicho zamuczała i opuściła łeb. W tym momencie w jego dłoni pojawił się sztylet. Człowiek znów coś powiedział, tym razem jakby zwracając się do wody i wprawnym ruchem wbił sztylet w szyję krowy. Ta nie zaczęła nawet wierzgać! Jak sparaliżowana spokojnie stała przez jakiś jeszcze czas na własnych nogach, krew z tętnicy szyjnej obfitym strumieniem lała się do rzeki. Gdy krowa upadła, ludzie, którzy ją przywiedli zaczęli holować cielsko w kierunku brzegu, gdzie czekał już wózek, na którym truchło odjechało z powrotem na brzeg.
Przez kolejne półtorej godziny ta sama procedura powtarzała się jeszcze około dziesięciu razy – pan Bogdan był zbyt zszokowany i przerażony dziwną „egzekucją”, aby przyszło mu do głowy dokładnie liczyć. Po wszystkim pomocnik człowieka w dziwnym kostiumie pomógł mu wyjść z wody i odprowadził do jednego z osobowych samochodów stojących na brzegu rzeki. Przy samochodzie czekał „dowódca”, wiercił się w nerwowym oczekiwaniu. Tamten kiwnął mu tylko znacząco głową (co dowódcy wyraźnie sprawiło ulgę) i podtrzymywany przez pomocnika wsiadł do samochodu. Dowódca otarł pot z czoła, wydał kilku ludziom komendy i w ciągu 15 minut kawalkada pojazdów zamykana przez naczepę pełną wykrwawionych krów odjechała. Pan Bogdan pomimo dotkliwego zimna stał jeszcze przez pewien czas w trzcinach. Był zbyt przerażony, aby opuścić bezpieczną kryjówkę. Dopiero gdy pierwsze promienie słońca zaczęły rozświetlać widnokrąg i nad wodą podniosły się głosy ptaków, atmosfera ostatnich, upiornych godzin gdzieś się ulotniła i pan Bogdan zdecydował się wyjść z zarośli. Gdy tylko jego zesztywniałe z zimna ciało zaczęło mniej więcej z nim współpracować, dowlókł się do domu. Rozbudzona ze snu żona wędkarza nie wykazała entuzjazmu historią męża, więc pan Bogdan bez dłuższej zwłoki, nie zmieniając nawet butów ani przemoczonych spodni, udał się na przystanek PKS i tak oto znalazł się w redakcji, trzymając w dłoniach kubek zimnej już kawy, z której nie upił nawet łyka.
Ze snutej, mruczanej, czasem szeptanej, a czasem wykrzykiwanej historii starszego człowieka w gumiakach powstał artykuł zabawny, lekki i przyjemny, pozwalający czytelnikowi zdystansować się od świadka, jego historii oraz całej grupy społecznej, którą reprezentuje i samemu poczuć się lepiej. Do tego jeszcze na zakończenie delikatne aluzje redaktora o domniemanym alkoholowym problemie wędkarza do pełni szczęścia typowego mieszczanina aspirującego do klasy średniej i artykuł był gotowy.
Zamknąłem gazetę, bezceremonialnie rzuciłem ją na stół i wyszedłem na balkon zapalić papierosa. Mój blok stał na skarpie nad dworcem kolejowym, całkiem blisko rzeki. Opierając się o barierkę i delektując dymem patrzyłem na spokojne wody Odry mieląc w głowie przeczytany artykuł. Rewelacje wędkarza brzmią rzecz jasna jak wierutne kłamstwo, lipa, bujda na resorach, wymysł człowieka szukającego rozgłosu lub alkoholowe majaczenia – jak zwał tak zwał. Być może więc będziecie zdziwieni, ale stuprocentowo wierzę w historię opisaną przez starego moczykija. Może nawet nie tyle wierzę, co jestem pewien jej prawdziwości. Dlaczego? To proste – postacią w „dziwnym kostiumie”, która wbijała nóż w kolejne krowie gardła byłem ja sam.
Jak zapewne niektórzy już się domyślili – jestem szamanem. Już widzę te wasze uśmieszki – w dzisiejszych czasach kultura masowa uczyniła ludziom mojej profesji wielką krzywdę i niesprawiedliwość nazywając mianem „szamana” wszelkiej maści wróżbitów, magów i szarlatanów najróżniejszej proweniencji i autoramentu. A często i wątpliwej reputacji. Szaman, to nie dobrotliwy dziwak przytulający się do drzew w lesie ani inna zagubiona istota ludzka szukająca swojej duchowości w dzisiejszej postmodernistycznej papce: new-age, tarocie, Tybecie czy u rdzennych ludów Ameryki i Azji. Kupię sobie bębenek, zapalę kadzidło, zjem parę grzybków, poczytam Castanedę i voila! Nie potrafię nawet poradzić sobie z bałaganem we własnej głowie, ale będę ludziom służyć, choroby leczyć, duchy przeganiać. Dobre sobie. A chcielibyście przejść kilkuletnią szamańską chorobę, podczas której wciąż słyszelibyście w głowie głosy duchów i przodków? Przeżyć inicjację, podczas której wasze ciała zostałyby oddzielone od kości, porżnięte nożami, porozrywane hakami, przeżute i wyplute przez duchy Podziemnego Świata? Umierać i zmartwychwstawać po każdej wizycie „na dole” niezliczoną ilość razy? Osobiście nie tak wyobrażam sobie dobrą zabawę. Nie będę was zanudzał szczegółami o tym, jak odchodziłem od zmysłów wijąc się całymi miesiącami w jakimś opuszczonym bunkrze na obrzeżach lasu, próbując zagłuszyć głosy w mojej głowie. Mówię Wam to wszystko z dwóch powodów. Po pierwsze, dla prewencji - żebyście wyciągnęli wnioski i nie bawili się z siłami, o których nie macie pojęcia. Po drugie, dla własnej wygody – żebym nie musiał potem moczyć nóg na jakimś zadupiu i odkręcać bałaganu, który taka działalność może spowodować.
A było tak. Pewnego razu jak codziennie przeglądałem lokalną gazetę przy filiżance kawy i jakichś tanich szlugach (każda z tych trzech rzeczy to paskudny nałóg – nie polecam). Pomiędzy typowymi zapchajdziurami, które w pocie czoła wymyślają pismacy, aby wyrobić swoją wierszówkę, znalazłem informację o zaginięciu stróża, który nie wrócił z jednego z obchodów podczas nocnej zmiany w szczecińskim porcie. To zapaliło w mojej głowie lampkę - zdałem sobie sprawę, że w ciągu kilku ostatnich miesięcy czytałem już kilka podobnych informacji. Wszystkie związane były ze śmiercią w wodach Odry. A to pijak wpadł do rzeki i utonął, a to wędkarz się pośliznął i nie wypłynął na powierzchnię, a to samobójca wybrał śmierć w rzecznych odmętach... Za dużo tych przypadków w tak krótkim czasie, zwłaszcza, że nie był to czas letnich wakacji. Wiek (a po prostej kalkulacji rok urodzenia) oraz imię zaginionego miałem podane na tacy – więcej mi nie potrzeba. Poranek nie zapowiadał niczego interesującego, więc z czystej ciekawości wysłałem jednego z moich duchowych pomocników, aby zasięgnąć informacji o zaginionym. Tak jak podejrzewałem, okazało się, że nieszczęśnik nie żył, a jego ciało leżało zaplątane w jakieś stare liny na dnie jednego z portowych basenów. Policja za kilka dni go znajdzie, ale ja póki co postanowiłem pomóc i odprawić jego duszę na druga stronę. Tutaj zaczęło się robić ciekawie. Nie mogłem jej nigdzie znaleźć! Odwiedziłem wszystkie miejsca, w których mogłaby się zaplątać i zaczynałem zachodzić w głowę co do cholery może to oznaczać, gdy nagle poczułem w umyśle obecność potężnej siły. Kiedy twierdzę, że była „potężna”, właśnie taką mam na myśli. Wiem co mówię - bywam w świecie wyższych bogów regularnie od lat, załatwiam u nich różne rzeczy i znam ich moc. To był prastary, naprawdę potężny bóg, z którym do tej pory nie miałem przyjemności. Tradycjonalista - pojawił się pod postacią mocarnego, brodatego starca. Jedną rękę trzymał na sterze łodzi, a drugą wspierał na dzbanie, z którego wypływał mocny strumień czystej wody. To był Viadrus, bóg Odry. I był potężnie wkurzony. Musiał niedawno przebudzić się z trwającego stulecia letargu. Wiecie jaki wściekły, zdezorientowany i głodny jest niedźwiedź wybudzony z zimowego snu? Z bogami jest podobnie. Z tą różnicą, że mogą narobić znacznie większego zamieszania, niż cała ciężarówka pełna niedźwiedzi, jeśli nie wiedzieć, jak się z nimi obchodzić. Posłuchajcie zatem „Krótkiego Kursu Postępowania z Bogami dla Opornych” od eksperta, może przyda się wam w przyszłości. Bogom nie trzeba wiele, tylko trochę uwagi i niewielkich, symbolicznych ofiar. Wtedy są zadowoleni, pomagają, czasem ingerują w losy ludzi w ramach swojej dziedziny. Bóg, któremu z jakichś przyczyn ludzie przestają poświęcać modlitwy i ofiary, zaczyna się niecierpliwić i denerwować, zupełnie jak rozkapryszone dziecko. Z reguły zsyła też na ludzi zamieszkujący obszar jego wpływu różne mało przyjemne wyrazy swego niezadowolenia. Potem robi się coraz słabszy i w końcu wpada w letarg. Tak właśnie było w przypadku Viadrusa, który z jakichś przyczyn obudził się ze snu trwającego całe stulecia. Porozmawialiśmy trochę i doszliśmy do porozumienia. Wiedziałem już, co powinienem zrobić. Wyszedłszy z transu zsunąłem się z fotela na podłogę i natychmiast zasnąłem z wyczerpania.
Ocknąłem się późnym popołudniem i z wysiłkiem wgramoliłem się z powrotem na fotel. Niedopita kawa oczywiście była już zimna (szybko zrobiłem nową), odpaliłem kolejnego papierosa po czym podniosłem komórkę i wybrałem prywatny numer wojewódzkiego komendanta policji. Znamy się osobiście, nie raz prosił mnie o pomoc w rozwiązaniu wyjątkowo zawiłych spraw - innym razem wam opowiem, nazbierało się tych historii! Z czasem zostaliśmy kolegami - bywa, że nawet prywatnie prosi mnie o radę. Nie był zadowolony, gdy wyłożyłem mu zaistniałą sytuację, ale to dobry glina i zrozumiał powagę sytuacji, w takich sprawach ma do mnie pełne zaufanie. Szybko skontaktował się z prezydentem miasta, zwołał sztab najbardziej zaufanych ludzi, podzwonili gdzie trzeba i jeszcze tej samej nocy byliśmy na brzegu rzeki, gdzie przyfilował nas z krzaków stary wędkarz - podobno alkoholik, jak wyczytałem w gazecie. Resztę historii już znacie.
Viadrus okazał się wyjątkowo wyrozumiałym bogiem. W zamian za coroczną ofiarę z krwi dziesięciu krów (za rok będziemy chyba musieli znaleźć inne miejsce) bóg zgodził się nie wciągać więcej ludzi w odmęty, a nawet z dużym zadowoleniem objął znów pod swoją pieczę spory odcinek rzeki. Wyjawił, że ze snu obudzili go jacyś tutejsi neo-poganie, którzy nie zrozumieli powagi sytuacji i po przypadkowym obudzeniu boga swoimi modlitwami zaniechali dalszych praktyk pod jego adresem. Później odbyłem sobie z nimi pouczającą pogawędkę - przyrzekli nie czcić więcej żadnych starych bogów. W razie jednak, gdyby zmienili zdanie, poinformowałem ich o nałożeniu na ich rody klątwy z opóźnionym zapłonem, na wypadek krzywoprzysięstwa. Życie w mieście dalej toczy się swoim leniwym rytmem. Rybacy z bulwarów podobno wyraźnie zanotowali wzrost zarybienia Odry, a w dziennikach przestałem czytać o ludziach kończących życie w wodach rzeki. Jeżeli jednak w przyszłości przeczytacie w jakiejś gazecie o krwawych, nocnych obrzędach, możecie spać spokojnie. A najlepiej - nie czytajcie tych głupot.
Kyno/Clochard Crew