Zolyx
Paweł „Szczytu” Szczytowski
Zolyx to jedna z tak prostych gierek, że można ją odtworzyć w przeglądarkowym skrypcie w przeciągu kilku godzin. Nie dziwi więc, że nowych jej odsłon widziałem już od groma. Lecz co ciekawe żadna z odświeżonych wersji nie podbija mi tętna tak, jak pierwowzór.
Swą banalność Zolyx opiera na kilku prostych zasadach (kto grał w noża na podwórku ten będzie wiedział o co chodzi). Jesteś pixelem swobodnie poruszającym się po prostokątnej planszy. Naszą swobodę ograniczają nam „przeszkadzajki” w postaci białych kul. Poruszają się po torach z grubsza podobnych do piłki z Arkanoida. Teren nie zamalowany (nie zajęty przez ciebie) należy „pokroić” w taki sposób, aby odrywane kawałki były większe lub równe 3/4 całej planszy.
Istnieją dwa rodzaje kul: te, które odbijają sie po obszarze już zajętym (nazwijmy je negatywnymi; jest ich 2, ich liczba jest stała) oraz kule zamknięte w obszarze jeszcze nie przejętym (niech się nazywają pozytywne; ich liczba rośnie wraz z poziomami).
Gdy poruszasz się po nieprzejętym terenie, droga jaką przebyłeś, zaznaczana jest białą linią. Jeżeli uda ci się „odkroić” niezamalowany teren i (co ważne) na tym terenie nie znajduje się żadna z przeszkadzających kul, dany teren zmienia kolor i zostaje dołączony do twojego. Brzegi plansz są z założenia uznane za twoje. Po swoim terytorium poruszasz się bez ograniczeń.
Gdy przekroczysz magiczny próg 75% gra skwapliwie pozwala ci wygrać i przechodzisz do następnego poziomu. Więc jeśli ostrzysz sobie zęby na większy procent, to musisz tak zaplanować swoje ruchy, by ostanie cięcia były chędogie. Większy finalnie zajęty teren równa się więcej punktów. Więcej punktów - więcej bonusowych „żytek”, które na następnych planszach bardzo sie przydadzą.
Proste, no łatwizna, a gdzieżby tu jakakolwiek trudność była dana? Fraszka, igraszka, zabawka blaszana... Drzewiej dzieciakiem będąc też tak myślałem, gdy po raz pierwszy odpaliłem wyżej wspomnianą gierkę. Mocno, bardzo mocno się zdziwiłem, gdy niektóre drobne mechaniki gry doprowadziły mnie na skraj załamania umysłowego graniczącego z opętaniem. Tak. To ten świat, to piekło, a ta gra to narzędzie plugawego...
Podsumujmy więc:
- Gdy wjedziesz na własną rysowaną właśnie ścieżkę - giniesz.
- Gdy na twą ścieżkę wleci przeszkadzajka - giniesz.
- Gdy ty wlecisz w przeszkadzajkę - giniesz.
- Gdy bogu ducha winny stoisz sobie i w ciebie wleci kulka - giniesz.
- Gdy w początek twojej rysowanej ścieżki wleci kula negatywna - giniesz.
- Gdy się cofniesz na swojej rysowanej ścieżce - giniesz.
- Gdy stoisz nawet relatywnie blisko krawędzi swojego pola i któraś z kul odbije się stosunkowo blisko - dostajesz medal, lody i bazaltowy odlew Bieruta. A nie, to inna gra. GINIESZ.
Zadziwiające jak tak prosty zestaw reguł ma swoje drobne kruczki i sztuczki. Czasami byłem wręcz przekonany, że te diabelskie kulki obdarzone są zgoła demoniczną świadomością. Zawsze odbijały się tak, że stojąc w bezpiecznym (według mnie) miejscu potrafiły mnie dorwać. Najgorsze były te cholerne negatywne bile latające po niby bezpiecznym terytorium. Z racji tego, że na początku gry swojego lądu nie masz zbyt wiele, to i one poruszając sie po tak małej przestrzeni sieją konkretny pogrom.
Z dobrego gestu programisty zostaliśmy pobłogosławieni małym darem w postaci zdolności odwrócenia biegu wszystkich kul na planszy. Wraz z kolejnymi poziomami tej umiejętności możemy używać częściej. I dzięki bogu, bo im dalej w las tym gorzej.
Nie pamiętam już niestety jakie rekordy padały, gdy na moich salonach brylował C64 z odpalonym Zolyxem, ale swym magnetycznym polem „no to może jeszcze raz” wciągnął wszystkich. Mnie, moich bliskich, kumpli, kilku sąsiadów i dalszą rodzinę, która kiedyś przyjechała w odwiedziny. Przez kilka tygodni nic innego na Komodzie nie było grane. I nawet jeśli ostanie nowinki technologiczne pozwalają na odświeżenie tego konceptu z super grafiką, fizyką, muzyką, to i tak dają mniej radości, niż legendarny pradziadek Zolyx.
Paweł „Szczytu” Szczytowski