Dar, odc. 2

V0yager

Zamarudziłem na orbicie rodzinnego domu aż do świąt. Na początku chciałem zostać tylko kilka dni, później zrobił się tydzień, a po miesiącu przestałem liczyć. To znaczy liczyłem, ale topniejące zasoby na koncie. Jakoś sobie musiałem poradzić, więc za dnia wstawałem wcześniej, łapałem się dorywczych zajęć - wykończenia domów, przenoszenie towarów, kilka artykułów dla lokalnego portalu (wiecie, to modne wszędzie: wasze miasto w oczach przyjezdnego), ulotki. W końcu dojrzałem do tego, by wynieść się z ciasnej klitki w hotelu do pobliskiej bursy, a miesiąc później wylądowałem w rodzinnym domu. Praca w dużym mieście już mnie porzuciła, więc poza opłatami za wynajem nic nie trzymało mnie w dotychczasowym lokum.

Każdy wieczór spędzałem słuchając opowieści ojca. Były coraz bardziej wypełnione szczegółami, coraz częściej wyrzucał z siebie historie, które obrazowały potworność ludzkiej natury. Gdyby zebrać je wszystkie razem w tomiku opowiadań, pewnie mogłyby śmiało stanąć na półce obok dzieł Kinga, czy Barkera. W otoczeniu grozy powoli dorastałem do tego, aby samemu wysnuć własną opowieść. I nawet nieśmiało rozpocząłem ten wątek. Od dziwnych, ciemnych strun wybiegających jakby z wnętrza Ziemi, które przecinały rzeczywisty świat i biegły gdzieś w nieskończoność - raz w stronę Słońca, raz ku tarczy Księżyca. Uznałbym je za wadę wzroku, gdyby nie to, że były tak wyraźne i prawdziwe. Jakby na warstwę rzeczywistości nałożyć jeszcze jeden obraz, zupełnie tak jakby ktoś lub coś chciało mi pokazać może wskazać... drogę? Nie wiedziałem, nie byłem pewny tego, co rejestruje mój wzrok.

Ojciec posłuchał, odłożył wędkę i wyżłopał potężny łyk z butelki. Po chwili zadał dwa pytania:

- Czy widzisz te linie tu, w tej chwili? Kiedy zobaczyłeś je po raz pierwszy? Odpowiedziałem zgodnie z prawdą: pierwszy raz dostrzegłem ciemnie linie sześć lat wcześniej. Widywałem je wiele razy, ale nie tu, nie w Polsce. Niekiedy były to całe pęki strun, snujących się ku nieskończoności.

Nie myślał nad moją odpowiedzią długo. Odpowiedź przyszła nagle, jakby znał ją od lat i tylko czekał na właściwy moment.

- To linie życia. Kolonistów. Tych, którzy wybrali się na ten szalony rejs w jedną stronę. Na Marsa. Kiedy przyjechałeś, zacząłem szukać na strychu dokumentów mojego ojca. Znalazłem. Dobrze je ukrył. Twój pies mi pomógł. Ale ja nie o tym. Zawsze patrzył w skały, bo widział w nich istotę Ziemi. Jego zapiski były bardzo chaotyczne, ale w gruncie rzeczy odkrył coś o czym inni już dawno opowiadali - Gaję. Jakoś chyba z nią rozmawiał. Od tej istoty przyszło ostrzeżenie na przyszłość. W skrócie, chodziło o to, by nie oddalać się daleko poza atmosferę Ziemi. Gaja wiąże ze sobą losy każdej z istot żyjących na naszej planecie. Koloniści wylecieli poza strefę jej wpływów, wtargnęli do domeny Marsa, którym rządzi inna istota. I to nie atmosfera, czy mikroby zamieniły ich w zombie. To istota innej planety przejęła kontrolę nad ich bytami. A to co widzisz, to naciągnięte do granic możliwości linie życia, łączące jeszcze Gaję z niektórymi z kolonistów. Prędzej czy później zerwą się, nie będziesz już nic dostrzegał.

Musiałem przetrawić ten zaskakujący zbiór informacji. Zamknąłem się w pokoju z komputerem i notatkami. Prześledziłem wszystkie miejsca, w których widziałem ciemne linie. Porównałem je z miastami i wioskami, z których pochodzili koloniści. Choć wszystko to brzmiało nieprawdopodobnie, mogło jednak okazać się prawdą. Przynajmniej na razie nie, dopóki nie znajdę lepszego wytłumaczenia. Zresztą pozostało jeszcze kilka spraw do wyjaśnienia. Linie życia, jak je określił ojciec, nie były jedynym aspektem daru. Było coś jeszcze, co wzbudzało we mnie większą trwogę. Jednak jeszcze nie potrafiłem o tym rozmawiać.

Tymczasem cieszyłem się spokojnym życiem. Zupełnie innym od wiecznej bieganiny i korporacyjnych deadline’ów. Wszystko było spokojniejsze, jakby lepiej poukładane. Nawet zwykły, krótki spacer po lesie czasami przeciągał się do kilkugodzinnej wycieczki. Zacząłem powoli przyzwyczajać się do noszenia latarki i podłączania jej co noc do ładowarki. Szybko odzwyczaiłem się za to od noszenia telefonu. Nie był tu potrzebny. Czas płynął inaczej, chwile stawały przez to bardziej nasycone kolorami, zapachami. Może nie zaczynałem przez to lepiej rozumieć własnych rodziców, ale już błąkający się od drzewa do drzewa pies napawał mnie jakimś zaskakującym spokojem. Jego nagłe pogonie za kaczkami i bobrami też pasowały do tego miejsca. Możecie to nazywać jak chcecie, dla mnie była to po prostu euforia bez wyraźnej przyczyny. Świat wokół zmieniał się wraz z ustępującą jesienią i narastającym chłodem zimy. Mój pies odkrył nową zabawę, polegającą na rozdrapywaniu zamarzniętych kałuż. Czasami zabawnie ślizgał się po ich powierzchni, ale był na tyle uparty, by dostać się do ukrytej pod warstwą lodu wody. Przyznaję się, pomagałem wsłuchując się w trzeszczący lód.

Zima nie wygoniła mojego ojca znad rzeki. Dalej tam tkwił, ogrzewał się małą butlą gazową spiętą z jakimś cudacznym promiennikiem. Dziergał dziury w lodzie, rozstawiał swój mały kramik z wędkarskim krzesełkiem i wydawało się, że zamarzał tak w czasie, wtórując coraz chłodniejszym dniom. I dalej pił. Z moich obserwacji wynikało, że raczej więcej, niż mniej. Jakoś nie nadawałem się na opiekuna moralnego. Z krótkich rozmów z matką wynikało, że i tak nikogo nie słuchał. Po prostu żył swoją codzienną pielgrzymką. Wstawał o 5 rano, zabierał przygotowane dzień wcześniej kanapki z lodówki, gotował wodę na herbatę, którą przelewał do termosu, ubierał się, zabierał ekwipunek i o 5:30 był już nad rzeką. Pół godziny później zamierał nad przeręblem i tkwił tam niemal bez ruchu do chwili, gdy nieostrożna ryba pochwyciła przynętę. Wtedy wydarzenia nabierały tempa. Kilka wprawnych, wyćwiczonych ruchów podrywało stworzenie z wody. Łapał w podbierak, błyskawicznie wyrywał haczyk, przez chwilę uważnie przyglądał się, jak próbuje zaczerpnąć powietrza w skrzela... i wypuszczał delikatnie, tak jakby nie chciał zadać rybie więcej bólu.

Nie rozumiałem tego rytuału, ale i nie starałem się go pojąć. Było w tym jednak coś magicznego, niepojętego, niepokojącego i zarazem pierwotnego. Trochę jak spojrzenie w oczy drapieżnika, który bawi się swoją ofiarą, ale jej nie zjada. Chce jej dać drugą szansę, by zmądrzała i następnym razem nie dała się złapać. Pomyślałem, że po tylu latach rzeka pełna byłaby ryb unikających wędkarzy, o ile mieszkańcy rzek żyją tak długo, by nabrać rozumu.

Przez chwilę zapomniałem o tym, po co tu przyjechałem. Po raz pierwszy od wielu lat krążyłem po lasach nie przejmując się przyszłością. Nauczyłem się cieszyć z drobnych chwil, unikalnych momentów. Łapałem się dorywczych prac, a kiedy ich nie było - odpoczywałem. Intensywnie łażąc po odległych miejscach. Zaszywając się wśród ruin czyichś marzeń (niedokończonych budynkach, zrujnowanych posesjach), gdzie zawsze zabierałem jakąś książkę z biblioteki moich rodziców. Czego tam nie było do przeczytania! Po dwóch miesiącach takich wypraw nie przeszkadzał mi za bardzo mróz. Zawsze, wracając do domu, obierałem taką trasę, by po drodze trafić na ojca zbierającego swój ekwipunek łowcy. Wracaliśmy w milczeniu, tylko niekiedy padały jakieś słowa. Nie spieszyłem się, w sumie nie miałem po co się spieszyć. Ojciec również mnie nie poganiał. Za to podarował mi pamiętnik prababki i notes dziadka. Dziwne to były zapiski. Gdybym kiedykolwiek planował mieć dzieci, po przeczytaniu opowieści prababki natychmiast zmieniłbym zdanie. Za to notes dziadka to już była czysta abstrakcja. Luźne myśli i zapiski, jakby zrzut pamięci niezrównoważonego osobnika po ostrej jeździe na środkach psychotropowych. Były tam i jasne karty, jakby przebłyski, z których wyłaniały się fragmenty spójnej opowieści. Wpasowywałem jego zapiski do własnych doświadczeń. Szukałem cech wspólnych z doznaniami moich przodków. Grzebiąc w notatkach i Internecie przeoczyłem tylko jedno. Mój ojciec mówił coraz mniej. Zawsze był zamknięty w sobie, słuchając jego opowieści miałem wrażenie, że na chwilę się otworzył. Przeoczyłem jednak najważniejszy moment. On tak naprawdę nie otwierał się, po prostu zrobił to, co już dawno zaplanował. A ja wciąż nie potrafiłem wybaczyć mu codziennego pijaństwa i wiecznego wyobcowania.

I już nie będę mógł. Rodzinny okres świąteczny każde z nas spędziło w odosobnieniu - ja z komputerem i psem wtulonym w nogi, matka przed telewizorem, ojciec na rybach. Tej nocy nie wrócił. Znalazłem go nad ranem, wychodząc na spacer z psem. Został nad zamarzniętym przeręblem, siny od mrozu, w towarzystwie wygasłego promiennika. Powinienem się tego spodziewać i być blisko, ale tego dnia nie pracowałem, a mój pies unikał wychodzenia - zawsze bał się odgłosu strzałów i fajerwerków, a te jakimś cudem wystrzeliły właśnie wtedy.

Nie dowiem się już, co mógł mi powiedzieć o moim darze, a on raczej nie postawi trafnej diagnozy. Został tam, gdzie czuł się najlepiej, otumaniony alkoholem, w towarzystwie bólu dawno już zmarłych. Chociaż... o ile właściwie domyślałem się pewnych rzeczy, był jeden sposób, by jeszcze raz spotkać się z jego myślami. Nie wiedziałem tylko, czy stać mnie na taki krok. Kiedy nie mogłem podjąć decyzji, patrzyłem w oczy mojego psa - on wiedział, był jedynym przewodnikiem, który mógł przeprowadzić mnie przez oba światy. Poczułem strach, ale wzrok sam odnalazł ciemny wir, tuż obok zgarbionej, zamarzniętej sylwetki.

CDN

V0yager