WeCan 2012 - raport
V-12
(Z archiwum NSZZ XYZ)
Tegoroczna odsłona jedynego w Polsce multiplatformowego party komputerowego okazała się niezwykle udaną. Dopisała frekwencja, klimat i dobra zabawa. WeCan 2012, bo o nim mowa, to następca Riverwasha. Oprócz nazwy party zmieniła się zarówno lokalizacja (partyzanci ponownie gościli w mieście fabryk, ale tym razem impreza odbyła się w Cotton Club przy al. Politechniki 9a), jak i częściowo obsada organizatorska (do duetu kbi i Bonzaj dołączył AceMan – prowadzący konkursy, Chaser i Szymon – sprawy techniczne, Topy44 – operator dźwięku oraz Karolina – dystrybucja identyfikatorów i koszulek). Cennego wsparcia udzielili także Ubik (grafika, strona www party) oraz V0yager (nagrody).
Oddalone o 450 km od Szczecina, niegdyś zagłębie polskiego przemysłu, stało się celem mojej podróży 14 września 2012 r. o poranku. Ze względu na zminimalizowanie kosztów przejazdu, wraz z Datą postanowiliśmy tym razem dokonać krajoznawczej przejażdżki osobowymi składami. Nasze przedsięwzięcie określiliśmy mianem „hardcore’owego tripu” i jak się wkrótce okazało, wcale nie był on taki hardcore’owy, na jaki mógł pierwotnie wyglądać. O 10:10 wyruszyłem ze stacji Szczecin Zdunowo, po drodze w Krzyżu zgarniając Datę. Pierwsza część podróży odbywała się nowoczesną, zmodernizowaną jednostką z Poznania (wśród miłośników ochrzczoną mianem „turbokibla”). I do tego właśnie miasta dotarliśmy tuż po godzinie 13:00. Tam przyszło nam czekać nieco ponad 1,5 godziny na skład do Ostrowa Wielkopolskiego. Stąd też by nie umrzeć z nudów, wykonaliśmy krótki spacer dookoła pobliskiego ZOO (na zwiedzanie zabrakło niestety czasu), obserwując przy okazji zniżające się do lądowania na pobliskim lotnisku samoloty.
Skład do Ostrowa okazał się połączeniem klasycznego wagonu drugiej klasy (typ 111A) z podwójnym Bhp (tzw. piętrowcem, Bipą). Ludzi było co niemiara, ale na szczęście znaleźliśmy wolny przedział i w niespełna dwie godziny dotarliśmy do stacji docelowej. Kilka chwil później podążaliśmy pociągiem przyśpieszonym (!) do Łodzi Kaliskiej. Podczas podróży obaj stwierdziliśmy, że pomimo przesiadek, nasz kolejowy trip wcale nie okazał się zbytnio męczący.
Z dworca PKP w Łodzi Kaliskiej dostaliśmy się na pobliską pętlę autobusową, skąd za chwilę odjeżdżał autobus linii nr 50. Po kilku przystankach i krótkiej pieszej wędrówce, dotarliśmy na party place. Dochodziła wówczas godzina 20:00. Przed wejściem do Cotton Club imprezowało spore grono partyzantów. Przywitanie się z każdym trwało godzinę. Już na starcie uciąłem sobie długą pogawędkę z Dakotą, a następnie miałem okazję poznać także kilka nowych twarzy (w tym pewnego użytkownika Commodore 64, którego pseudonimu niestety nie zapamiętałem). Kilka słów zamieniłem także z INQBem, Argaskiem i Michem.
Party place było stosunkowo obszerne (zdecydowanie większe, niż zeszłoroczny lokal na ul. Piotrkowskiej). Po lewej stronie od wejścia zlokalizowano big screena, przy którym trwały prace techniczne nad rozpoczęciem pierwszego muzycznego eventu tego wieczoru (koncertu Willy’ego i AceMana). W tle stała potężna konsoleta, za którą najczęściej przebywał jeden z dwóch tegorocznych gości zza granicy – Topy44. Jego determinacja i duża wola uczestnictwa w WeCan 2012 była godna podziwu, albowiem wielokrotny uczestnik dawnego Symphony, czy Riverwasha, na party poruszał się kontuzjowany, o kulach.
Po prawej stronie znajdowało się stanowisko organizatorskie (zabezpieczone specjalną taśmą), przy którym dyżurowali kbi i Karolina. Do niej więc zwróciłem się z prośbą o wydanie identyfikatora, uiszczając stosowną opłatę. Tuż obok na rozstawionych stołach królowały dwie maszynki: Amiga 500 Plus z odpalonym na niej Protrackerem oraz Commodore 64 z kolekcji V0yagera, wzbogacony o SFX Sound Expandera i zewnętrzną, firmową klawiaturę MIDI o sporych rozmiarach. Na sąsiedniej ścianie przez 24 godziny na dobę wyświetlały się z automatu plansze informacyjne związane z WeCan 2012 (w tym m.in. szczegółowe timetable). Po przeciwnej stronie znajdował się bar, będący w centrum zainteresowania dużej grupy partyzantów (zapewne dzięki miłej i szybkiej obsłudze). Wejścia na party place strzegło dwóch ochroniarzy (z firmy o dosyć kontrowersyjnej nazwie), skrupulatnie monitorujących każdego, czy przypadkiem nie próbuje wejść bez identyfikatora, bądź z jakąkolwiek butelką w ręku zakupioną poza lokalem. Dlatego też mnóstwo osób przebywało na zewnątrz, racząc się różnymi trunkami na schodach i ogródku piwnym. Dyskusje na wszelakiego rodzaju tematy trwały w nieskończoność.
Tradycją copy party w Polsce są obsuwy w planowanym harmonogramu poszczególnych wydarzeń. Z olbrzymim, bo aż 2,5 godzinnym opóźnieniem, rozpoczął się muzyczny show AceMana i Willy’ego. Panowie uzbroili się w bogate instrumentarium elektroniczne, oparte głównie na Kaossilatorach i zmodowanej Amidze 600. Połączenie modułów z tejże maszyny wraz z eksperymentalnymi dźwiękami generowanymi i miksowanymi w czasie rzeczywistym (okraszone samplami wyciętymi z różnych źródeł), stanowiło interesującą mieszankę wybuchową, która porwała wielu scenerów do wspólnej zabawy.
Ku zaskoczeniu niejednej persony, na parkiecie niemalże od początku koncertu pojawił się... Sebaloz. Jego zamiarem nie była jednak zabawa w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Psychodeliczne ruchy łączyły się z celowym przepychaniem z innymi osobami (początkowo z Dantem, następnie z Gumboyem). Z biegiem czasu poczynania (złego, jak to określił w pewnym momencie Fei) Sebastiana stawały się coraz bardziej agresywne. Po zdjęciu koszulki, jako cel swojej nadpobudliwości ruchowej obrał odpoczywającego nieopodal Kołacza. Już pierwsze starcie obu panów skończyło się zwarciem przypodłogowym. Ofiara agresora nie tylko utraciła spokój swojej duszy, ale przede wszystkim cenne okulary. Przez kolejnych kilka minut podejmowano nawet próby uspokojenia Sebaloza, jednakże czyniono to bezskutecznie. Agresor coraz śmielej atakował swoje ofiary na parkiecie, skupiając się głównie na biednym Kołaczu. Widok półnagiego, rozpychającego się na parkiecie pijanego Sebastiana, przestał być w pewnym momencie zabawny. Efektem całego zamieszania była interwencja ochroniarzy. Sebaloz został wnet wyprowadzony do specjalnego pomieszczenia, funkcjonującego w lokalu jako palarnia. Stamtąd podjął próbę ucieczki, jednakże ponownie został tam przetransportowany i ulokowany na ławce. Zmęczenie wówczas dało znać o sobie i w takiej pozycji poległ na placu boju, dając tym samym spokój pozostałym partyzantom.
W międzyczasie na party place pojawiła się ekipa ze Szczecina w składzie Spider, Sebastian i GDR! wraz z osobą towarzyszącą o imieniu Małgorzata. Swoją obecnością zaszczycił łódzki Cotton Club także Raf, który w zaledwie dwie godziny dotarł na party place ze swojego miejsca zamieszkania. Data z kolei nie zagościł w Łodzi zbyt długo, ponieważ po kilkudziesięciu minutach od przybycia, wrócił na dworzec PKP i udał się pociągiem do Warszawy, by następnego dnia wrócić z osobą towarzyszącą.
Po występie Willy’ego i AceMana nastąpiły przygotowania techniczne do koncertu Ziomusia z Psar. Brak oddzielnej garderoby nie wpłynął negatywnie na ich przebieg. Ziomuś za kulisami party place przywdział swój charakterystyczny strój, na który składa się niebieska kurteczka, koszulka bez ramiączek, spodnie dresowe i obowiązkowo – klapki Kubota. Na parkiecie pojawił się przy dźwiękach intra, gdy na zegarze minęło dwadzieścia minut po północy.
Koncert zainicjowało mocne uderzenie pod postacią utworu „Helmut ze wsi Hunern”. Publiczność chętnie krzyczała hasło dostępu, jakim był wyraz „scheisse”. Następnie (ku zaskoczeniu wielu osób) Ziomuś zaserwował nową, pełną energii aranżację „Grill song”. Prawdziwą furorę zrobił jednak cover „Enola Gay” zatytułowany „Jabola lej”. Scenowa publika wręcz oszalała i na parkiecie zrobiło się niezwykle tłoczno. Ziomuś wnet pozbył się swojej kurtki i do końca koncertu paradował w białej koszulce bez ramiączek.
Wśród 19 zagranych tej nocy kompozycji, znalazło się kilka z nowymi aranżacjami (oprócz wspomnianego przed chwilą „Grill Song”, były to m.in. „Atomowe wakacje” oraz „Desperado”), pochodzącymi głównie z debiutanckiej płyty muzyka. Przy „Grillowej dziewczynie” na parkiecie pojawił się nawet słynny Deadman, nucąc pod nosem poszczególne zwrotki utworu. Wiele uśmiechów na twarzy wywołał także „Grillowy robot”, nie tylko ze względu na tekst piosenki, ale przede wszystkim dzięki mechanicznym ruchom Ziomusia. Wokalista zaliczył także trzy drobne wpadki, zapominając fragmentu tekstu m.in. przy „Grill maj lajf”.
Spore wrażenie zrobiła nowa aranżacja „Atomowych wakacji”, z mocnym beatem i ostrą melodią. Również wspomniany wcześniej „Desperado” nabrał nowego charakteru. „Krzywą twarzą” Ziomuś zakończył podstawową setlistę swojego występu, a na deser zaserwował publiczności „Grill party” i jedną z najlepszych kompozycji autorskich o tytule „Wojna”.
Warto także wspomnieć o tym, że każdy prezentowany utwór (sporadycznie wzbogacany o odgrywanie melodii na niewielkim syntezatorze na żywo) posiadał specjalnie przygotowaną wizualizację. Nierzadko były to znane wszystkim dobrze teledyski. Często na ekranie big screenu gościł tekst konkretnego utworu, co ułatwiało dobrze bawiącym się na parkiecie ludziom wspólne śpiewanie.
Koncert był niezwykle udany. Chociaż może i zabrakło „Mistrza grilla”, to bogata setlista zaspokoiła z pewnością głód niejednego scenera żądnego muzycznego grillowania podczas WeCan 2012. Szkoda tylko, że sam występ Ziomusia odbył się tak późno. Gdyby nie to, może i jeszcze więcej osób bawiłoby się przy jego repertuarze.
Kilkanaście minut później (po uprzątnięciu instrumentarium koncertowego Grill Attack) na ekranie projektora pojawiły się pierwsze dema, prezentowane przez V0yagera w ramach demoshow „Techno Disco, Disco Techno” z Amigi ECS. Z kolei dla wytrwałych na zewnątrz klubu była możliwość porozmawiania z Ziomusiem i wykonania pamiątkowego zdjęcia. Artysta opowiadał m.in. o najnowszych planach wydawniczych swojego grillowego projektu, a także wspominał o nadchodzącym (kolejnym) koncercie z Braćmi Figo Fagot w Warszawie.
Gdy na zegarze dochodziła godzina czwarta nad ranem, postanowiłem udać się do schroniska, w którym notabene stacjonowałem rok wcześniej przy okazji ostatniej edycji Riverwasha. Na miejscu okazało się, że w niewyjaśnionych okolicznościach, osoba odpowiedzialna za rezerwację, wpisała moje nazwisko na dzień następny! Nie pomogły żadne próby wyjaśnienia zaistniałej sytuacji (paradoksalnie niezbyt miły pan stwierdził nawet, że nie ma wolnych miejsc) i zmuszony byłem wrócić do Cotton Club. Na schodach natknąłem się wówczas na żywiołowo dyskutującego SilentRiota z T-101 na tematy militarne. Kilka chwil później w trzech weszliśmy na party place, gdzie panowała względna cisza, a na podłodze spało kilkunastu scenowców. Silent udał się do baru, a ja uciąłem sobie dłuższą pogawędkę z przybyszem z Finlandii, zahaczając m.in. o tematy Commodorowskie.
Cztery kwadranse później postanowiłem zdrzemnąć się na party place. Nie spałem jednak długo. Po trzech godzinach wątpliwej jakości snu ocknąłem się i zauważyłem, że na stoliku nieopodal Amigi 1200 i C64 swoje stanowisko do prezentacji szykuje pan Sylwester Bala, pracownik firmy ARM (przy okazji jeden ze sponsorów nagród na WeCan 2012). Rozstawione przez niego elektroniczne gadżety z kolorowymi wyświetlaczami początkowo przykuwały uwagę barmanek, ale nieco później także i wielu scenowców.
Na party place działo się niewiele. Stąd też postanowiłem uskutecznić małą, pieszą wędrówkę celem upolowania jakiegoś Ikarusa. Przedsięwzięcie zakończyło się niepowodzeniem, ale za to całkiem przypadkowo trafiłem na siedzibę słynnej firmy komputerowej MATT, w której to do dnia dzisiejszego można jeszcze zakupić akcesoria do Commodore 64. Sklep tego dnia był niestety nieczynny. Podczas godzinnego spaceru uwieczniłem m.in. kominy pobliskiej fabryki, a także kilka zabytkowych samochodów.
Po powrocie do Cotton Club okazało się, że trafiłem idealnie na rozpoczęcie prezentacji pana Sylwestra Bali, zatytułowanej „Nowoczesne mobilne procesory i procesory graficzne”. Spora grupka scenowców miała okazję dowiedzieć się nieco o działalności firmy ARM oraz pozyskać cenną wiedzę dotyczącą wykorzystywania GPU w telefonach komórkowych itp. Pewnym zaskoczeniem mógł być fakt, że podczas wykładu królował język angielski.
Godzinę później rozpoczęły się kompoty muzyczne. Jako pierwsze zaprezentowano tzw. Chipy, wśród których znalazły się także 3 kawałki skomponowane na SID-a (w tym jeden na prawdziwym C64). Szczególne zainteresowanie wzbudził we mnie kawałek V0yagera „Trymbaland and Scissorro”, ze względu na niekonwencjonalne podejście do tematu. Po trzech kwadransach chipowego brzmienia nadszedł czas na newschoolowe kompoty muzyczne. Tutaj wysyp prac był obfity (19 kandydatów do zwycięstwa!), a na szczególną uwagę zasłużyły: trance’owy kawałek Dakoty „The Sky Above The Earth”, metalowa „Moc” autorstwa T-101, łączący w sobie harmonię i odpowiednią dawkę łamanego bitu „Touchpoint” Argaska, drum’n’bassowy „Enterprise” dRbiGa oraz trudny do zaszufladkowania „Grave” autorstwa f7sus4.
Zarówno pierwsza część kompotów, jak i prezentacja firmy ARM, były jedynymi wydarzeniami na party, które odbyły się punktualnie. Zaplanowany na godzinę 17:00 koncert Sundial Aeon rozpoczął się z ponad godzinnym poślizgiem. Mieszanka chilloutu z ambientem, serwowana przez trzech panów uzbrojonych w syntezator, miksery i notebooka, nie była z pewnością wyczekiwaną atrakcją wieczoru. Część osób zgromadzona w klubie wręcz usypiała na krzesłach, jednakże muzycy, niczym w transie, przez półtorej godziny grali swoje. Z pewnością to, co robią, stanowi dla nich wielką wartość, o czym świadczyć może radosny, przyjacielski uścisk kompozytorów na zakończenie swojego show.
Nieco bardziej publikę rozruszał kolejny live act w wykonaniu Skippa. Swój DJ-ski set oparł głównie o nieco spokojniejsze klimaty muzyczne z mieszanką łamanych bitów, sięgając często bo breaksowe numery. Tłumów na parkiecie jednak nie sposób było uświadczyć, albowiem większość scenerów w tym czasie przebywała na zewnątrz klubu.
Dwugodzinny set Skippa był zdecydowanie za długi. Na deser, w ramach oczekiwania na rozpoczęcie dalszej części kompotów, za konsoletą pojawił się nieoczekiwanie AceMan, prezentując garść różnorodnych dźwięków prosto z przenośnej konsoli Nintendo DS Lite.
Soundtracker Compo rozpoczęło się dopiero tuż po godzinie 23:00. Prezentację trzech kompozycji przeprowadzono sprawnie i bez żadnych komplikacji. Kilka chwil później nastąpiły upragnione kompoty graficzne. Mnóstwo osób zebrało się przed big screenem i z rosnącym napięciem oglądało to, co serwują im organizatorzy. Zabrakło niestety oldskoolowych grafik, a wśród newskoolowych największy aplauz zebrał obrazek Slizgiego o tytule „Spring”. Nieco kłopotu sprawiał przy okazji projektor podczas przełączania źródła sygnału i szczególnie w przypadku kompotów graficznych zaskakujące było to, że organizatorzy nie wrzucili plansz informacyjnych do tego samego folderu, co prace konkursowe.
Następnie zaprezentowano prace w kategorii Wild / Anim. Tutaj niemałą furorę wywołał teledysk nakręcony, zmontowany i wyprodukowany przez Szymona Dołmatowa dla metalowego zespołu Hedfirst do utworu „…od milionów lat”. Mocna dawka ciężkiego brzmienia została nagrodzona sowitym aplauzem. Dla kontrastu Wild autorstwa ZSD o tytule „Chyba, że z kolegami” rozbawił wielu widzów do łez i jednocześnie zasygnalizował, że tego rodzaju produkcje są nadal pożądane na polskich partiesach.
Kolejnymi kategoriami konkursowymi były 256b Compo oraz Intro Compo, po których nastąpiło... Game Compo. Jedyną pracą w tej kategorii był amatorski FPP z fabułą o tytule „2 słowa do ojca dyrektora”. Niemałych problemów przysporzyło także jedno intro, które podczas uruchamiania odmówiło posłuszeństwa.
Gdy na zegarze wybiła północ, na big screenie pojawiły się dema. Początkowo odnotowano pewne trudności z uruchomieniem pracy na Amidze. Ostatecznie organizatorzy podjęli decyzję o przesunięciu jej prezentacji na koniec kompotów. Publiczność dużym aplauzem nagrodziła demo „Breath” grupy Futuris oraz „androidową” produkcję „Beginning” autorstwa Elude. Wiele prac wymagało restartowania ze względu na nieoczekiwane zatrzymywanie obrazu w pierwszych sekundach poszczególnych prezentacji.
Bonusowem „demem”, puszczonym poza konkursem, była „Catzilla” autorstwa Plastik & Platige Image. Reakcja publiczności przeszła najśmielsze oczekiwania i co się tutaj dziwić, było to w pełni uzasadnione. Utrzymana na światowym, wręcz kinowym poziomie produkcja z potężnymi efektami graficznym i dźwiękowymi oraz zaskakującą fabułą, wywołała tak mocne wrażenie, że tuż po projekcji organizatorzy pod presją głośnego skandowania, musieli odpalić „Catzillę” po raz drugi!
Na koniec kompotów udało się uruchomić prosto z Amigi demko grupy SPY o tytule „SHS10”. I w zasadzie na tym skończyła się część konkursowa pierwszej edycji WeCan. W nagrodę za wytrwałość jeden ze sponsorów (a dokładniej Mobica) ufundował 100 darmowych piw, których pula wbrew pozorom wcale tak szybko się nie skończyła.
Dodatkowych atrakcji dla dziesiątek osób przyniosła nieoczekiwanie postać o pseudonimie Nitro, który wykonał kopię swojego narkotykowego tripu z tegorocznej Silesii. Po zażyciu nieznanej substancji, zaczął w pewnym momencie lewitować nad ziemią, wykonując przy tym trudne do naśladowania ruchy. Walka z grawitacją była stosunkowo skuteczna, jedynie trzymany w ręku hamburger w końcu upadł na podłogę. Nitro w dalszym ciągu wykrzywiał się z reguły w swoją prawą stronę, co bardzo szybko zostało zauważone przez innych scenerów. W ruch poszły aparaty fotograficzne, dokumentujące próby naśladowania wygiętej pozycji młodego kodera. Zmęczenie w końcu dało znać o sobie i Nitro poległ na jednym ze stojących w pobliżu krzeseł.
Narkotykowy odjazd został wnet sowicie nagrodzony przez kilka osób. Ktoś bowiem odnalazł czarny marker i zaczął Nitro dorysowywać wąsy na twarzy. Po kilku minutach ofiara podejrzanych substancji odurzających, z pomalowanym obliczem i wsadzonym pod koszulkę balonem, doświadczyła największej w swoim życiu sesji fotograficznej.
Następnie Nitro znalazł się na podłodze z przyklejoną na sobie kartką z napisem „Hands off!”. W końcu jednak po kilkudziesięciu minutach przebudził się i gdy dotarło do niego to, co się z nim stało, wówczas jedyną rzeczą, o jaką poprosił w barze, było mydło. Pracująca wówczas na nocnej zmianie Magda oświadczyła, że jedyne, co posiada, to CIF. Na szczęście rozpaczliwie wyglądającego Nitro poratowała inna barmanka o imieniu Kasia, która na zapleczu odnalazła kawałek mydła. Ofiara scenowego żartu w miarę skutecznie doprowadziła się do „normalnego” wyglądu, a następnie ulotniła w celu dalszego odpoczynku.
W tle kolejną porcję demek z Amigi prezentował V0yager i kilka klasyków w stylu „Desert Dream” Kefrensów wywołało spore zainteresowanie wśród scenerów. Pod big screenem z biegiem czasu się wyludniało i ostatnie osoby po pewnym czasie również poległy na placu boju. Wkrótce na party place zapadła upragniona cisza.
Ponieważ z Datą zaplanowaliśmy powrót o 7:30 rano, nie było więc mowy o jakimkolwiek spaniu. Zmęczenie mocno dawało znać o sobie, ale wytrwaliśmy bez większych problemów. Tuż przed wyjściem z party place pożegnaliśmy się z zaledwie kilkoma osobami, okupującymi bar (prym wiódł T-101, próbujący nauczyć Magdę kilku sentencji po fińsku, rzucając przy okazji sporadycznie kilkoma polskimi słowami, brzmiącymi w jego wykonaniu bardzo zabawnie), barmankami o ochroniarzem.
Podróż powrotna dwoma jednostkami do domu była nużąca i monotonna. Większość czasu spędziliśmy na odsypianiu zarwanej nocy (a w moim przypadku nawet dwóch) i nie było nawet sił na jakiekolwiek dyskusje. Do Szczecina dotarłem tuż po godzinie 17:00. Zmęczony i przeziębiony, przez kolejnych 17 (!) godzin odsypiałem trudy dalekiej podróży do Łodzi, nie żałując ani przez chwilę pobytu na jedenastym z kolei multiplatformowym party w Polsce. Do zobaczenia za rok!
V-12/Tropyx
Szczecin, 27.09.2012 r.
W raporcie wykorzystano zdjęcia autorstwa V-12. Więcej zdjęć można obejrzeć na stronie River's Edge.