Dusza wojownika (odc. 2)

V0yager

Drugie dno okazało się bardziej intrygujące niż myślałem. Pierwszy raz od kilku miesięcy zmusiłem się, żeby wyjść z mieszkania. Bez gogli i bez elektronicznej smyczy. Bez ani jednego pieprzonego kawałka elektroniki w kieszeni i na sobie. To był pierwszy warunek. Drugi - dotrzeć na miejsce wyłącznie na podstawie mapy przerysowanej na kawałku kartonu od opakowania po mleku. Dobra, nie miałem czegoś takiego jak ołówek, musiałem wyryć kilka kresek nożem. Adres i hasło wejściowe zachowałem w pamięci.

Dziwnie ogląda się świat przez pryzmat własnych oczu. Ten rzeczywisty, niedopracowaną mapę wygenerowaną przez komputer. Do smrodu własnego mieszkania, wietrzonego tylko przez system klimatyzacji, zdążyłem się przyzwyczaić. Za to woń miasta była nie do zniesienia. Na szczęście ulice były wyludnione - właściwie jedynymi bohaterami przemierzającymi wąskie chodniki byli bezdomni, poszukujący wyrzuconego jedzenia i resztek na jednorazowych kartach transakcyjnych. Wbiłem się do wagonika jednotorówki, zawieszonego na szynie na wysokości 30. piętra. Był pusty. Wybrałem punkt docelowy i usiadłem. Z nudów spoglądałem przez szybę na zasłonięte okna mieszkań. Na własne życzenie staliśmy się zombie zamkniętymi pod maską gogli. Karmiliśmy się wygenerowanymi przez maszyny bodźcami audiowizualnymi. Bo rzeczywistość dawno już straciła barwy i smak. Kto by się przejmował opustoszałymi centrami handlowymi, kawiarniami bez ludzi, bankrutującymi konglomeratami produkującymi samochody? Teraz liczyły się tylko dobre gogle, solidna maszynka do VR i parę wykupionych usług. Na piwo można było wyskoczyć w wirtualnej rzeczywistości. Nie szkodzi, że alkohol był dostarczany dożylnie.

Wysiadłem, przeszedłem kilkadziesiąt metrów wzdłuż wysokiej ściany jakiejś hali magazynowej, pozbawionej oznaczeń. Dotarłem do zamkniętych drzwi. Nacisnąłem klamkę, później przekręciłem ją w przeciwnym kierunku dwa razy i ustawiłem na poprzedniej pozycji. Drzwi ze zgrzytem uchyliły się. W ciemnym wnętrzu zobaczyłem bladą twarz gospodarza. Powitał mnie i zaprowadził do pomieszczenia w którym kilka osób stukało w klawiatury w zielonej poświacie monitorów. Kiedyś takie miejsca nazywano podobno kafejkami internetowymi. Usiadłem przed wolną maszyną. Wpisałem z pamięci login i hasło. Nie było choćby skrawka grafiki na ekranie - tylko zielone litery, bez znaków diakrytycznych. To, czego szukałem przez długie miesiące na UnderBoundzie, właśnie otwierało się przede mną w formie setek nieposortowanych wiadomości: fora dyskusyjne i historie spisane przez graczy, dawno już usunięte z głównej sieci, darknetu i wszystkich, wydawałoby się zaszyfrowanych, niepublicznych form przekazu. Tu, w tym miejscu pełnym archaicznych terminali, wciąż przechowywano skasowane kopie. Wszystko to, co dawno pokryły terabajty świeżych informacji. Nie było łatwo przestawić się na toporny interfejs i zmusić do przedzierania przez wielopoziomowe menu klawiszami kursorów. Nie byłem pierwszym, który zadał sobie trud odnalezienia niekonsekwencji w WarPlay. Anubis okazał się częstym gościem gier, ale rzadko pojawiał się w charakterystycznej dla niego zbroi.

Za to inni gracze rozpoznawali go po trikach i specyficznych zachowań. Nigdy jednak w boju toczonym już po jego rzekomej śmierci z nikim nie rozmawiał. Nie ja pierwszy zadałem sobie pytanie, dlaczego tak było. Dlaczego mój idol potyczek w WarPlay (jeszcze z czasów, gdy byłem nastolatkiem) nagle zniknął, uznano go za zmarłego, potem powrócił i... zaniemówił. Powrócił, ale częściowo.

Kolejna godzina spędzona na wyszukiwaniu podobnych przypadków naprowadziła mnie na jakieś forum, w którym wymieniano dziesiątki pseudonimów. Wiele z nich znałem, pamiętałem albo z transmisji finałowych meczów, albo sam miałem okazję parę razy oberwać. W sumie to była ścisła czołówka graczy, najlepsi z najlepszych. Sprawdziłem ich statusy - wszyscy nie żyli: samobójstwa, wypadki, w jednym przypadku morderstwo. Nie trzeba było intuicji detektywa, by stwierdzić, że coś tu mocno nie grało. Ludzie oficjalnie zmarli powracali do gry. Fantomy? Naśladowcy? Może po prostu to zwykli gracze, którzy nauczyli się paru charakterystycznych sztuczek, wykorzystali jakąś nieznaną mi boczną furtkę i dziś kpili z pozostałych udając dawnych herosów i siejąc zamęt? I ta teoria upadła, gdy znalazłem fragmenty dziwacznej teorii wskazującej niemal 90-procentową zgodność stylu rozgrywki owych fantomów z ich zmarłymi odpowiednikami. A więc jakiś sprawnie zrealizowany algorytm, wytrenowany na pojedynkach naszych idoli, ktoś wpuścił go do gry, sprawdzając nasze reakcje. W mojej głowie kłębiły się kolejne teorie spiskowe, ale nie było już więcej czasu na poszukiwania. Dostrzegłem poruszenie w pokoju. Zwijali sprzęt i zamykali terminale. Na ekranie dostrzegłem napis „Session terminated”. I tyle. Tak jak pozostali grzecznie wstałem z krzesła i ruszyłem do wyjścia. Później jeszcze podróż jednotorówką, gorący posiłek w jakiejś taniej „sieciówce” i dom.

Resztę dnia spędziłem przeszukując UnderBound. Do czasu, gdy ktoś zdalnie zerwał mi sesję, blokując maszynerię jedną, statyczną sceną. Nawet w goglach VR poczułem się nieswojo, zawieszony w jakiejś gęstej cieczy o ciemnoniebieskim zabarwieniu, rozglądałem się po osadzonych na cokołach, obłych obiektach. Z daleka przypominały jaja, ale dało się dostrzec delikatne drgania, jakby substancja, w której się znajdowały, falowała, a delikatna skorupa jaj reagowała, rezonowała. W rzeczywistości otaczająca mnie sceneria nie była wcale statyczna. I tak nie miałem nic innego do roboty przez zablokowany dostęp do innych usług, więc zwiedzałem dalej. Zbliżyłem się do jednego z jaj. Cokół połyskiwał światłem jakiś niezrozumiałych dla mnie kontrolek: wykresów, pulsujących lampek, słupków określających pewnie funkcje życiowe stworzenia zamkniętego w skorupie. U podstawy jaja widać było też jakieś przewody i rurki, które wnikały do wnętrza skorupy - niektóre z nich poruszały się, nadając temu okrągłemu tworowi makabryczny stan pół-życia.

Wyciągnąłem dłonie, by dotknąć skorupy. Czujniki w rękawicach oddały jej miękkość, stawiała opór im bardziej naciskałem. Wskaźniki na cokole zmieniły barwę - zapaliło się kilka czerwonych kontrolek, które zwróciły moją uwagę na wyświetlacz. Wśród wielu parametrów złożonych z cyfr i wykresów był tam jeden napis, który rozumiałem: Anubis, Mark Anders. Symulator? Jakieś dziwaczne AI upchnięte w jaju? A może po prostu śniłem? Jeśli to sen, albo zwykła sceneria 3D, mogę przecież bez konsekwencji rozbić to jajo. Znów położyłem dłonie na pulsującej powierzchni obiektu osadzonego na postumencie. Zacisnąłem palce i wbiłem je w skorupę. Ustąpiła otwierając się jak płatki kwiatu. Przez chwilę pomyślałem, że wyskoczy na mnie jakiś facehugger, ale pod jajowatą powłoką było coś zupełnie innego. Ludzki mózg. Wczepiony w cokół, opleciony wiązkami kabli i rurek.

Jeśli więc informacja na wyświetlaczu była prawdziwa, trafiłem do laboratorium składującego szczątki najlepszych graczy. Tylko po co? Do czego komu były potrzebne mózgi, oszukiwane bodźcami z symulacji, które dalej prowadziły walkę? Rozejrzałem się po akwarium. Widziałem cztery rzędy cokołów, w każdym przynajmniej po osiem stanowisk, błyszczących światłem kontrolek i wyświetlaczy. 32 graczy. Wciąż tkwiących po życiu w jakiejś grze. Teraz pozostało mi odnaleźć nadawcę wiadomości i zweryfikować niespodziewany komunikat z rzeczywistością. Ale zanim stąd wyjdę... przejdę wzdłuż czterech rzędów cokołów i zapamiętam wszystkie pseudonimy i nazwiska. Kilka minut później miałem już pewności - to byli oni, wszyscy wielcy gracze, którzy zaginęli w ciągu ostatnich kilku lat. Byli tu, wpięci do maszyn, karmieni rurkami i symulacją. Wtedy sceneria rozsypała się na części. Dostrzegłem artefakty będące zapowiedzią restartu systemu VR, zerwałem gogle ze spoconej twarzy. Zanim mój wzrok przyzwyczaił się do półmroku pokoju, ktoś zdzielił mnie w głowę. Traciłem przytomność, upadając na miękkie podłoże kabiny VR. W duchu dziękowałem sobie za zapobiegliwość i kilkadziesiąt kredytów wydanych na luksusowe wykończenie pokoju.

CDN

V0yager