Dar, odc. 3

V0yager

Nie byłem do końca szczery ze swoimi rodzicami. Wiedziałem, czym są te czarne wiry, choć wiedza nie przyszła od razu. To było jak olśnienie. Kiedy już niemal zdążyłem przyzwyczaić się do myśli, że mam po prostu zwidy, jedna podróż autobusem miejskich linii dała mi odpowiedź z czym mam do czynienia. Trasa wiodła wzdłuż otoczonego murem cmentarza, później przebiegała w pobliżu kompleksu budynków szpitalnych. Czarne, wirujące kłębki pyłu. Zaledwie klika z nich dostrzegałem jakby na nałożonej, dodatkowej warstwie obrazu, wśród cmentarnych ścieżek. Za to posępne, betonowe ściany szpitala były pełne czerni. Dlatego rzadko zaglądam do szpitali, przeraża mnie liczba wirujących, mrocznych obiektów, każdy odpowiadający jednej, ludzkiej śmierci. Przydałoby się wpuścić tam kiedyś stado kotów. To jedyne stworzenia, które potrafią przemieszczać wiry. Nie wiedzieliście? Też przez wiele lat byłem w błogiej nieświadomości, że te ich ciągłe wspinaczki i gonitwy za wyimaginowanym kłębkiem włóczki to tylko forma kociej rozrywki. Nie. One też dostrzegają ślady śmierci i są w jakiś sposób związane z czarnymi wirami, kiedyś rozgryzę jak to działa. Na razie przede mną trudna wyprawa. Może jedna z najtrudniejszych w życiu. Pamiętałem, by zabrać ze sobą kanapkę i termos. Przykucnąłem, obserwując miniaturowe tornado, kontrastujące ze śnieżną bielą. Wypiłem kilka łyków gorącego napoju, podzieliłem się jedzeniem z moim towarzyszem. I ruszyłem w drogę, choć nie byłem gotowy.

***

Pierwszy raz wdepnąłem w wir przez przypadek. To pies mnie z niego wyciągnął. Po prostu, kilka miesięcy po odkryciu wirów zacząłem je obserwować, robić notatki, szperać w sieci. Nic. Żadnych podobnych zjawisk, żadnych innych obserwatorów, zdolnych dostrzegać wiry (o kotach dowiedziałem się znacznie później). Wściekły, bezsilny, chciałem któregoś dnia zadeptać jeden z wirów. Nigdy nie zapomnę tego, co wydarzyło się później. W czasie rzeczywistym trwało to ułamek sekundy – dla mnie była to wieczność w zamknięciu czyjegoś piekła. Wyciągnął mnie stamtąd dotyk lodowatego nosa, któremu towarzyszył ciepły (i jeszcze bardziej wilgotny) jęzor. Tak, powrót do rzeczywistości okazał się prosty, trzeba było tylko mieć obok siebie psa.

***

Wewnątrz wirów istniał cały świat. Inny niż ten otaczający nas, ale na swój sposób bliski temu, w czym całe życie tkwimy. Świat mojego ojca musiał być przerażający, bo czekały w nim koszmary, które sam mogłem rozpoznać. Tego się obawiałem, a obawy spełniły się zaraz po przejściu na drugą stronę. Poczułem przeszywające zimno. Byłem na jakimś płaskowyżu, zasypanym po horyzont śniegiem. Jedynym wyróżniającym się elementem otoczenia były tafle zabrudzonego szkła albo mętnego lodu, rozrzucone przypadkowo w pobliżu. Zbliżyłem się do jednej z nich, wciąż czując zimno tak przenikliwe, że po raz pierwszy zrozumiałem co to znaczy przemarzać do szpiku kości. Spoglądając na siebie dostrzegłem nieco przybrudzony, codzienny strój mojego ojca, w którym niemal zawsze wybierał się na ryby zimą. Gruba kurtka pełna kieszeni, spodnie z trzech warstw materiału. Puchowa czapka i rękawice z podbiciem. Skórzane buty, sięgające prawie do kolan. Niemożliwe, że w tym stroju było mi zimno. Ale było. A w świecie wirów tak naprawdę wiele rzeczy stawało się rzeczywiste. Nawet to, że teraz byłem w skórze i ciele własnego ojca. Nie, nie słyszałem jego myśli, ani w żaden sposób nie kontaktowałem się z nim. Po prostu, wkraczając w ten świat zastępowałem go.

Wewnątrz lodowej tafli, do której podszedłem, zobaczyłem zarys ludzkiej sylwetki. Kobieta. Tak, faceci, nawet ubrani tak nie wyglądają. Wyglądało to bardziej na projekcję na zamglonym ekranie, niż człowieka uwięzionego w lodzie – postać migotała na krawędziach i bardzo, bardzo powoli przemieszczała się. Jednak w dotyku (tak, odważyłem się zdjąć rękawicę, czego zaraz pożałowałem), tafla była zimna i... kiedy spróbowałem oderwać od niej dłoń, nie mogłem tego zrobić. Utknęła. Lewą ręką próbowałem wymacać w kieszeniach nóż lub jakikolwiek przyrząd, który pomógłby mi się uwolnić. Pewnie, jak każdy praworęczny, zawsze wciskam sprawniejszą dłoń tam, gdzie mógłbym użyć lewej. Znalazłem w jednej z kieszonek na piersi mały, poręczny nóż. Oszczędzę wam szczegółów, jak złożoną operacją jest otwieranie kozika jedną ręką. Relacji z tego, jak poharatałem sobie prawą rękę, próbując uwolnić ją z lodowej pułapki – również. Dosyć, że w ostatecznym rozrachunku blok lodu pokrywały smugi czerwieni, układający się w zgrabnego kleksa u podstawy, a rękawica posłużyła mi za tymczasowy opatrunek. Strużki na skórze twarzy błyskawicznie zamieniały się w lodowatą maskę, która po chwili roztapiała się i spływała nieco niżej, by znów zamarznąć. Czułem ogień w płucach i kryształki lodu obciążające brodę. Miałem wrażenie, że nawet gałki oczne zaczynają mi zamarzać. Ale krew w żyłach zamroził mi dopiero widok tego, co zaczyna dziać się z blokiem lodu. Postać kobiety poruszała się szybciej. Drobinki mojej krwi jakby ożywiły ją. A teraz czerwone plamki wnikały do wnętrza bryły… Nie wiem co było dalej, nie patrzyłem, obróciłem się i uciekłem przed siebie.

Zacząłem kluczyć, bo w każdym kierunku widziałem tafle lodu, w każdej z nich postacie, coraz szybciej poruszające się, jakby lód wewnątrz się topił. Biegłem i zmieniałem kierunki, tak długo, aż nogi odmówiły posłuszeństwa, płuca pełne mroźnego powietrza ledwie radziły sobie z kolejnym oddechem… Upadłem w śnieg i mogłem tylko patrzeć, na najbliższą taflę lodu, w której kobieta właśnie otwierała oczy. Była na wyciągnięcie ręki. Prawie mogłem jej dotknąć, gdyby nie mróz panujący wokół. Wewnątrz lodowego bloku dostrzegłem twarz, którą świetnie znałem, choć nie od razu uświadomiłem sobie kto to. Młodsza o jakieś trzydzieści-czterdzieści lat wersja mojej matki. Dlaczego była częścią koszmaru ojca, jeszcze nie wiedziałem. Bo tym są właśnie wewnętrzne światy czarnych wirów – transem śmierci, jakąś wykoślawioną wersją czyśćca, w którym każdy przeżywa własne upokorzenie, mierząc się ze swoimi uczynkami i zmorami. Nie powinno mnie tu być, to nie mój koszmar – pomyślałem, zrywając się na nogi i biegnąc (ba, raczej potykając się o własne nogi) przez szpaler lodowych bloków. Coraz więcej par oczu obserwowało moją ucieczkę, a strużki czerwieni, jak gałęzie, docierały do kolejnych tafli, ożywiając następne wcielenia tej samej osoby. Jakimś cudem udało mi się dostrzec różnice w twarzach – były inaczej skażone czasem, jedne z wyraźnymi bruzdami zmarszczek, inne o młodszej skórze, jeszcze nie dotkniętej przez upływ lat. Podświadomość podpowiadała mi, że czerwone linie krwi roztapiają i kruszą lód. Uciekałem, choć wciąż tak naprawdę nie wiedziałem przed czym i dlaczego. A bieg na oślep przez śnieg w górach zazwyczaj kończy się tak, jak i tym razem. Spadłem. Nie zauważyłem w którym momencie podłoże urwało się, a ja szybowałem (o ile sformułowanie takie pasuje do kilkudziesięciokilogramowej bryły spadającej pionowo w dół), oddalając się od szczytu góry.

Uderzenie było solidne. Na tyle mocne, że przez kilkanaście minut zwijałem się z bólu i zapomniałem o przenikliwym zimnie. Pobieżne oględziny wykazały, że nie połamałem kończyn, ale nie miałem takiej pewności co do żeber. Kiedy pozbierałem się do pozycji zbliżonej do wyprostowanej, natychmiast dostrzegłem zmiany w otoczeniu – pochyła krawędź góry była obrośnięta jakimś zielskiem i trawą, a kilkanaście metrów dalej widniał zarys obłego domu, przyklejonego do skalistej ściany jak narośl. O tym, że ktoś tam mieszka, świadczył dym wydobywający się z komina i światło, migoczące przez okno o nieregularnym, zaokrąglonym kształcie. Pewnie, że jakoś się doczłapałem do dziwacznego budynku, który z bliska przypominał raczej ptasie gniazdo, poskładane z przypadkowych korzeni, kamieni i zlepione jakąś substancją.

Zapukałem.

Cisza.

Zapukałem w inne miejsce budynku, szukając czegoś w rodzaju drzwi.
Ponownie odpowiedziała mi cisza.

Zajrzałem przez okno, ale poza światłem nie dostrzegłem wewnątrz niczego. Próbowałem zapukać w szybę, ale ta okazała się miękka, jej fragmenty pozostały na mojej lewej rękawicy (pewnie, człowiek się uczy, kiedy już porani sobie prawą rękę). Jeśli ktoś lub coś mieszkało w tym domku, to albo spało, albo na coś polowało na zewnątrz. W końcu udało mi się odnaleźć położoną przy dolnej krawędzi zabudowania klapę z zagłębionym wewnątrz uchwytem. Szarpnąłem za rączkę i uchyliłem pokrywę. Wczołgałem się do ciasnego wnętrza... by po chwili odkryć, że wcale nie jest przytulne. Choć było ciepło i jasno, dzięki niezwykłej pochodni uczepionej skalnej ściany, okrągła narośl na górze była siedzibą stworzenia, które zwisało właśnie na elastycznej lince z sufitu pomieszczenia. Chciałem się wycofać i potrąciłem coś, co wyglądało na stertę kolorowych, obłych przedmiotów. Jeden z nich spadł i rozbił się o podłoże, wylewając z siebie cuchnąca zawartość.

Mieszkaniec obudził się. Dostrzegłem dziesiątki par oczu spoglądających na mnie, w ułamku sekundy rzuciłem się w stronę wyjścia i prawie udało mi się wypchnąć na zewnątrz pokrywę drzwi, jednak coś uczepiło się moich pleców. Poczułem ból, kiedy podłużne ramiona stworzenia wbijały się w moją skórę przebijały mięśnie i tkankę, sięgając pod kości. Domyślałem się jedynie, że właśnie przerywa mi kręgosłup, kiedy nagle, nogi odmówiły posłuszeństwa. Chciałem odczołgać się dalej, ale poraniona prawa dłoń i wciąż bolące żebra okazały się marnym wsparciem uciekiniera.

Pomoc przyszła z zewnątrz. Była chłodna i gorąca jednocześnie. Jak zimny nos i ciepły język.

Pętla śmierci będzie jeszcze długo trwała, zanim pokaleczony umysł oczyści się ze swoich skaz, a barwa czarnego wiru zmieni się na biel. Wiem o tym, podróżowałem już przez wiele martwych umysłów.

V0yager