Powrót do przeszłości - The Prodigy
Dj Dominion
Niespodziewana, samobójcza śmierć Keitha Flinta z The Prodigy zaskoczyła fanów zespołu na całym świecie. W tym i mnie, wieloletniego obserwatora poczynań Liama Howletta i spółki. Te smutne wydarzenie skłoniło mnie do małej refleksji na temat mojej muzycznej przygody z zespołem.
Po raz pierwszy o The Prodigy usłyszałem na antenie MTV na początku września 1991 roku. Było to w trakcie audycji „MTV’s Party Zone”, emitowanej w sobotnie wieczory, podczas której prezentowano najnowsze teledyski z bardziej undergroundowych nizin muzyki tanecznej. Jedną z nowości video był wtedy klip promujący świeżo wydany singiel „Charly”. Na ekranie telewizora zobaczyłem czterech młodzieńców przebranych w stroje cyrkowych klaunów, pląsających radośnie na tle błyskających laserów. Była to typowa koncepcja ówczesnych teledysków utrzymanych w stylu rave, więc ani specyficzne stroje ani laserowe światła za bardzo mnie nie zdziwiły. Moją uwagę przykuł za to motyw z wysamplowanym charakterystycznym miauczącym kotem i dość ciężka jak na tamte czasy pętla perkusyjna. Teledysku wtedy nie nagrałem, ale całość, wraz z nazwą zespołu, zapadła mi w pamięci. Kolejny raz na The Prodigy natknąłem się dwa miesiące później, przeglądając listopadowy numer miesięcznika „Popcorn”. Była tam krótka recenzja singla „Charly”, w której padło stwierdzenie, że pomimo dość sporej popularności w Wielkiej Brytanii, nagranie z kotem raczej nie zapisze się w historii dla potomnych. Byłem trochę poirytowany tą konkluzją, bo „Charly” brzmiał dość nowatorsko (wysyp nagrań z samplami z kreskówek miał nastąpić dopiero pół roku później) i zaczynałem już wtedy żałować, że nie nagrałem sobie jednak teledysku. Audycja „Party Zone” regularnie prezentowała kolejne nowości video i prozaicznie brakowało czasu antenowego na powtórki.
W styczniu na antenie MTV zadebiutował drugi teledysk The Prodigy do singla „Everybody In The Place”. Tym razem już nagrałem go sobie z audycji „Party Zone” i mogłem wielokrotnie oglądać taneczne popisy chłopaków na ulicach Nowego Jorku, a nawet odtwarzać w zwolnionym tempie zaprezentowaną tam choreografię dzięki opcji slow motion w magnetowidzie. Rozpoznawałem już twarze znajome z poprzedniego klipu, nadal jednak nie wiedziałem nawet jak chłopaki właściwie się nazywają. Nie było wtedy tak powszechnego dostępu do informacji, jaki mamy współcześnie. W prasie muzycznej o The Prodigy nie było ani słowa, nie licząc krótkiej recenzji z Popcornu. Pozostało mi więc jedynie sprawdzić tłumaczenie nazwy zespołu w słowniku angielsko-polskim.
W tym samym miesiącu w „Party Zone” wyemitowano teledysk grupy Art Of Noise do nagrania „Instruments Of Darkness”. Jak wynikało z podpisów na początku teledysku, był to remix w wykonaniu The Prodigy, a konkretniej Liama Howletta z zespołu. Skojarzyłem od razu, że chodzi zapewne o tego jegomościa, którego w dwóch teledyskach The Prodigy widać grającego na syntezatorach. Już wtedy podejrzewałem, że Liam jest bardziej producentem muzycznym, a pozostała trójka chłopaków to tancerze. Maxim jeszcze nie wydawał z siebie głosu w dotychczasowych teledyskach, więc jemu również przypisałem umiejętności taneczne. Remix dla Art Of Noise wpisywał się w brzmienie jakie usłyszałem w dotychczasowych teledyskach The Prodigy, czyli ciężki breakbeat, wysamplowane wstawki głosowe i dość melodyjne partie syntezatorów. Całość, w przeciwieństwie do niektórych innych nagrań utrzymanych w stylu rave, nie robiła wrażenia zapętlonego motywu, utwory The Prodigy miały swój wstęp, rozwinięcie, urozmaicone przejścia i kulminacyjne finalne zakończenie. Brzmiały jak przejażdżka na rollercoasterze, co zapewne nieprzypadkowo potwierdza okładka ich trzeciego singla.
W tym momencie mojej muzycznej przygody z The Prodigy nie posiadałem żadnego ich nagrania w swoich kasetowych zbiorach nie licząc nagranych dwóch teledysków z MTV. Dopiero miesiąc później zakupiłem pirackie wydanie składanki „Techno House vol. 4” na której znajdowało się „Everybody In The Place”. W kolejnym miesiącu dokupiłem piracką kopię płyty Art Of Noise zatytułowaną „The Fon Mixes”, którą otwierał wspomniany remix „Instruments Of Darkness”. Mogłem więc w końcu posłuchać nagrań The Prodigy w stereo i dać odpocząć monofonicznym nagraniom z MTV. Jeśli chodzi o szczegóły pirackich realiów fonograficznych, odsyłam do osobnego artykułu w siódmym numerze Hot Style, w którym szczegółowo omówiłem panujący wtedy proceder wydawniczy. Dodam tutaj tylko, że po latach dzięki serwisowi Discogs odkryłem, że nagranie „Charly” ukazało się u nas jeszcze w 1991 roku na pirackiej składance „Techno Rave! - Techno Mix Vol.2” wydanej przez rodzimy warszawski label „Brawo”. Niestety te wydawnictwo umknęło wtedy mojej uwadze, ale na pocieszenie stałem się posiadaczem innej pirackiej składanki zatytułowanej „House Party III – The Ultimate Megamix”, na której znalazł się fragment nagrania „G-Force” czyli b-side z trzeciego singla The Prodigy.
W tym momencie mojej przygody z zespołem, czyli jakoś w kwietniu 1992 roku, przypadkowo natrafiłem na krótki wywiad z Liamem Howlettem, jaki został pokazany podczas programu „MTV News”. Była to wypowiedź Liama na temat planów nagrania długogrającego longplaya, rzeczy nieczęsto spotykanej w przypadku ówczesnych wykonawców muzyki tanecznej, którzy z reguły ograniczali się do publikowania jedynie singli. Niemniej tutaj ogłoszono ambitny plan wydania, jak wtedy usłyszałem „albumu koncepcyjnego”. Oczywiście nie zdążyłem wtedy nagrać tej wypowiedzi, ale zapamiętałem ogłoszony roboczy tytuł płyty, czyli „The Prodigy’s Experience”. Niedługo potem, czyli na początku czerwca, oglądając na MTV program „Most Wanted” byłem świadkiem jak prowadzący, czyli słynny Ray Cokes, dzwoni na antenie do Liama Howletta by wypytać go o jego muzyczne plany. Ray Cokes był przekonany, że The Prodigy planują jakąś jednorazową imprezę rave, ale Howlett szybko go wyprowadził z błędu, informując że to nie będzie pojedyncza impreza, ale cała trasa koncertowa po Wielkiej Brytanii, która ma promować wydanie albumu. Oczywiście i tego nie nagrałem, prawdopodobnie nie miałem pod ręką czystej kasety VHS. O perypetiach w tamtych czasach z tym nośnikiem pisałem w ósmym numerze Hot Style, do którego odsyłam zainteresowanych czytelników.
Wakacje roku 1992 upłynęły mi na nagrywaniu rozmaitych teledysków rave z MTV, w tym i takich w których pojawiały się wysamplowane motywy z różnych brytyjskich dziecięcych programów telewizyjnych. Była więc breakbeatowa Ulica Sezamkowa, jak i wysamplowany motyw z dobranocki o animowanych strażakach w stylu naszego rodzimego Misia Uszatka. Ten samplowany trend spotkał się z krytyką środowiska brytyjskich dziennikarzy muzycznych, a szczególnie miesięcznika „Mixmag”, który za taki obrót sprawy obwiniał The Prodigy i ich „Charliego”. „Mixmaga” kojarzyłem z Empiku, który sprowadzał do kraju zagraniczną prasę, ale wtedy jeszcze go nie kupowałem, byłem czytelnikiem dwutygodnika „Smash Hits”, takiego angielskiego odpowiednika niemieckiego „Bravo”. Gdy na początku września w „Party Zone” zadebiutował teledysk do singla „Fire”, od razu zauważyłem wrzucany do ogniska numer „Mixmaga”. Nie bardzo wiedziałem wtedy o co chodzi, ale korzystając z niezastąpionej opcji slow motion w magnetowidzie udało mi się rozpoznać na okładce Liama przystawiającego sobie pistolet do głowy i podpis The Prodigy. Nazajutrz pojechałem do Empiku w poszukiwaniu charakterystycznej okładki, ale było już niestety za późno, sierpniowy numer palony w teledysku poszedł do zwrotów. Zagadka okładki rozwiązała się jakieś dwa lata później, gdy przeczytałem o całej historii z „Mixmagiem” w brytyjskim tygodniku muzycznym „Melody Maker”, także sprowadzanym przez sieć salonów Empiku.
Na początku września 1992 roku w „Party Zone” zadebiutował również teledysk do megamixa nagrań wytwórni XL Recordings zatytułowany „A 3rd Chapter Mix”. Był to sześciominutowy miks, w którym pojawiły się dwa pierwsze teledyski The Prodigy, w tym „Charly”, którego nie nagrałem rok wcześniej. Mogłem więc w końcu ponownie usłyszeć wysamplowanego kota, który stał się pierwowzorem dla wspomnianych wcześniej innych nagrań z kreskówkowymi motywami. Nadal nie miałem na kasecie pełnej wersji „Charliego” i ten krótki fragment wykorzystany w megamiksie musiał mi wystarczyć jeszcze na kolejne pół roku do krajowej premiery debiutanckiej płyty The Prodigy na pirackiej kasecie.
Dwa miesiące później, czyli w listopadzie, pojawił się klip do „Out Of Space”. Oczywiście premierowo obejrzałem go w „Party Zone” nie zapominając o włączeniu nagrywania w magnetowidzie. To był pierwszy singiel The Prodigy, który przebił się na listach poza Wielką Brytanią, teledysk trafił więc do większej rotacji na MTV, można go było zobaczyć również w audycji „MTV’s Braun European Top 20” emitowanej w soboty przed „Party Zone”. „Out Of Space” zadebiutowało na liście MTV w połowie stycznia 1993 na pozycji 16., tydzień później osiągając pozycję 10., aby ostatecznie po miesiącu wypaść z notowania. Wcześniej, czyli pod koniec grudnia 1992 roku, udało mi się zakupić piracką kasetową składankę zatytułowaną „Hit Mix ‘93” na której znajdował się megamix najnowszych europejskich przebojów, w tym zdobywającego popularność „Out Of Space”. Byłem niezmiernie szczęśliwy z faktu, iż posiadam kasetowe stereofoniczne nagranie najnowszego kawałka The Prodigy raptem w półtora miesiąca po premierze teledysku na MTV. Oczywiście jak to z megamiksami bywa, była to tylko część nagrania, dodatkowo znacznie przyspieszona, gdyż piracka kaseta była zgrywana z winylowego wydania z maksymalnie podkręconym pitchem i lekko przesterowanym dźwiękiem. Po latach odnalazłem w serwisie Discogs inną krajową kasetową składankę z pełną wersją „Out Of Space” wypuszczoną przez piratów mniej więcej na wiosnę 1993 roku. Niestety przegapiłem wtedy tę pozycję i byłem chwilowo zmuszony do słuchania podkręconej, przesterowanej i wykastrowanej wersji nagrania.
W styczniu 1993 udało mi się w końcu nagrać z MTV pierwszy teledysk The Prodigy, czyli słynnego „Charliego”, którego nie nagrałem półtora roku wcześniej. Tym razem klip został wyemitowany nie w „Party Zone”, ale w ramach audycji „3 From 1”, w której prezentowano trzy teledyski wybranego wykonawcy emitowane pod rząd. W jednym z wydań padło na The Prodigy, zapewne z powodu ich rosnącej popularności na kontynencie europejskim. Miałem w końcu nagrany komplet czterech klipów video zespołu, teledysk do remixu Art Of Noise i wspomniany wcześniej megamix klipów wytwórni XL Recordings. Na pirackich kasetach posiadałem kilka stereofonicznych nagrań, jakie ukazały się na oficjalnych singlach, nadal jednak nie miałem ich debiutanckiej płyty, która została wydana w Wielkiej Brytanii parę miesięcy wcześniej. Niestety, nowości docierały do nas z opóźnieniem, trzeba było czekać aż obrotni piraci sprowadzą płytę z zachodu i powielą ją chałupniczo na kasetach magnetofonowych. Podobnie było z rozpoznawalnością samego zespołu wśród moich rówieśników. The Prodigy mogli wtedy kojarzyć tylko szczęśliwi posiadacze anteny satelitarnej, zakładając że podobnie jak ja siedzieli w sobotni wieczór wytrwale przed telewizorem oglądając konkretną audycję MTV. Z tamtego okresu zapamiętałem zabawną rozmowę ze szkolnym kolegą, z którym zgadałem się na temat zespołu. Kolega kojarzył jakiś teledysk z MTV, w którym czterech chłopaków tańczy na ulicy, charakterystycznie krzyżując nogi w tańcu. Byłem przekonany, że oto w końcu znalazłem kogoś, kto kojarzy kwartet z Essex. Zgadzały się szczegóły z teledysku, niepokoił mnie tylko jeden detal. Kolega zapamiętał z klipu psa, a ja oczywiście kota. Nie dawało mi to spokoju, dopóki nie zobaczyłem na MTV debiutanckiego teledysku grupy East 17. Okazało się, że kolega oglądał klip do numeru „House Of Love” w którym chłopaki z boysbandu tańczyli na ulicy w stylu podobnym do tego z teledysku do „Everybody In The Place”. Musiało minąć jeszcze kilkanaście miesięcy zanim zaczęto rozpoznawać The Prodigy u nas w kraju.
W marcu 1993 roku w końcu udało mi się zakupić piracką wersję debiutanckiej płyty The Prodigy. Było to oczywiście kasetowe wydanie z czerwoną poligrafią wypuszczone przez nasz rodzimy Takt. Byłem niezmiernie szczęśliwy, że oto w końcu mogę posłuchać znajomych nagrań w przyzwoitej stereofonicznej jakości i przy okazji zapoznać się z numerami do których nie nakręcono teledysków, czyli które siłą rzeczy nie trafiły na antenę MTV. „Experience” zrobiło na mnie piorunujące wrażenie. Znałem już sporo numerów rave, jakie nagrałem z „Party Zone”, niemniej tutaj usłyszałem bogate aranżacje, gęste breakbeaty i niespotykane sample. To była jedna z tych płyt, które mogłem wysłuchać od początku do końca bez pomijania jakichkolwiek nagrań, wszystko idealnie ze sobą pasowało. Wcześniej takie wrażenie odniosłem słuchając płyt „Liveandirect” Adamskiego oraz „Chill Out” grupy KLF, oczywiście odtwarzając je z polskich pirackich kasetowych wydań. Kaseta z „Experience” na stałe zagościła w moim walkmanie, wałkowałem ją non-stop dojeżdżając przez pół miasta autobusem do szkoły, w jedną stronę katowałem stronę A, w drodze powrotnej zaś stronę B i tak przez pięć dni w tygodniu, w weekend zaś nagrywałem kolejne teledyski z „Party Zone”. Tuż po zakupie kasetowego „Experience” na MTV pojawił się klip do „Wind It Up” z singlową, odmienną wersją w stosunku do tego co znałem już z debiutanckiej płyty.
Byłem już wtedy stałym czytelnikiem wspomnianego dwutygodnika „Smash Hits”, w którym sporadycznie można było poczytać krótkie wzmianki o wykonawcach z gatunku rave. Niestety brakowało jakichkolwiek newsów o The Prodigy, co teraz w retrospekcji mnie nie dziwi biorąc pod uwagę niechęć zespołu do mainstreamowych mediów. Niemniej wtedy każda informacja czy publikacja była na wagę złota, byłem więc szczęśliwy znajdując plakat z The Prodigy w jednym z kwietniowych wydań „Smash Hits” w roku 1993. Mogłem więc powiesić na ścianie znajome twarze chłopaków, chociaż nie wiedziałem wtedy jeszcze kto jest kim poza kojarzeniem Liama Howletta z wcześniejszego wywiadu na MTV. Na pirackich kasetach brakowało oczywiście szczegółowych opisów z powodu okrojonej poligrafii, ale oczywiście zawsze znajdowało się tam miejsce na dopisek „all rights reserved”.
Wakacje roku 1993 pod względem muzycznym były już odmienne od tych z roku 1992. W audycji „Party Zone” skończył się radosny korowód teledysków rave z mniej lub bardziej niewysublimowanymi samplami, zamiast breakbeatów zaczęło przeważać niemieckie techno i pierwsze nagrania utrzymane w stylu eurodance. Nieoczekiwaną odmianą, a raczej powrotem do klimatu wcześniejszych miesięcy była sierpniowa premiera teledysku The Magi & Emanation do nagrania „Everybody Say Love” w wersji zremiksowanej przez The Prodigy. Niski bas, połamany rytm w stylu jungle, jaki dopiero miał zacząć dominować na scenie tanecznej i chwytliwe syntetyczne dźwięki, to były charakterystyczne dla Liama Howletta cechy nagrania, które od razu przypadło mi do gustu. Dwa tygodnie później MTV zaczęło grać najnowszy teledysk The Prodigy do numeru „One Love”, w którym pojawiły się renderowane animacje i tylko zarysy sylwetek tańczących członków zespołu. Mając w pamięci ich poprzednie teledyski, doskonale już rozpoznawałem chłopaków po samych kształtach ich postaci.
Wkrótce po premierze klipu „One Love” MTV News pokazała krótki reportaż z powstawania teledysku oraz wypowiedzi samych członków zespołu komentujących proces nagrywania scen z klipu. To właśnie dzięki temu wywiadowi usłyszałem głos chłopaków i poznałem w końcu ich imiona. W podpisach podczas rozmowy widnieli Liam, Keith, Keeti oraz Leroy (pisownia oryginalna). Liam i Keeti zapowiedzieli również nagrywanie drugiej płyty The Prodigy, jaka miała się ukazać niecały rok później, chociaż na rodzimą premierę musiałem czekać jeszcze przez prawie dwa lata.
W listopadzie 1993 roku w krajowej prasie muzycznej, po dwuletniej przerwie pojawiła się kolejna wzmianka na temat zespołu. Była to kolejna recenzja, tym razem singla „One Love”, jaką dla odmiany wypatrzyłem na łamach polskiej edycji dwutygodnika „Bravo”. Marek Sierocki, autor recenzji singla, ewidentnie zaniżył tempo nowego singla, rekomendując go jednocześnie do grania „w dyskotekach”. Pomijając znikomą ilość nowych informacji na temat samej grupy, była to cenna wzmianka dla osób niekoniecznie zorientowanych w najnowszych poczynaniach Liama i jego muzycznych kolegów.
W tym samym miesiącu, oglądając na MTV jedną z czwartkowych audycji „Dance”, zobaczyłem znajome twarze z Essex w towarzystwie Simone Angel, prezenterki programu „Party Zone”. Był to króciutki reportaż z wizyty chłopaków z The Prodigy na targu rozmaitości w londyńskiej dzielnicy Camden. Simone często wspominała o grupie zapowiadając ich teledyski w MTV i tym razem przeprowadzała z nimi wywiad na ulicy w ramach promocji nowego singla. Zespół wraz z Simone zatrzymał się przy stoisku z zabawkami, testując co ciekawsze wyroby przeznaczone bardziej dla młodszych fanów zespołu. Oczywiście to był jeden z tych momentów, kiedy nie miałem pod ręką czystej kasety VHS i ponownie nie nagrałem wywiadu z The Prodigy. Fragmenty tego wywiadu z Camden zostały potem wmiksowane w kolejny megamix nagrań labela XL Recordings, tym razem zatytułowany jako „XL – The 4th Chapter Mix”. Autorem magamiksa był m.in. James Hyman, który był odpowiedzialny za pozyskiwanie nowych teledysków do audycji „Party Zone”, jak również układanie całej playlisty programu. Po latach odnalazłem spis archiwów video audycji „Party Zone” i „Dance”, gdzie wywiad z targowiska w Camden widnieje w wykazie taśm matek.
Pod koniec stycznia 1994 roku The Prodigy przez chwilę pojawili się w reportażu MTV News z londyńskich International Dance Awards, gdzie wykonali na żywo „Out Of Space”. MTV pokazało krótki fragment występu, a ja ponownie nie zdążyłem wcisnąć przycisku nagrywania na pilocie od magnetowidu. Całość nagrania widnieje we wspomnianym katalogu video Jamesa Hymana i jak dotąd nigdy nie odnalazłem tego występu w internetowych zasobach z archiwalnymi materiałami zespołu.
W marcu, w rok po zakupie kasetowego bootlega, wypatrzyłem w końcu „Experience” na płycie kompaktowej w jednym z warszawskich sklepów muzycznych. Na półce wystawiony był jedyny dostępny egzemplarz albumu w dość zaporowej cenie 80,000 złotych. Była to oczywiście kwota przed denominacją, jaka nastąpiła rok później, niemniej równowartość współczesnych 80 złotych wydawała się dość sporym wydatkiem w porównaniu do pirackich kaset magnetofonowych, jakie można było nabyć za mniej więcej 10 złotych. Na kompaktową edycję „Experience” odkładałem przez cały miesiąc by w końcu stać się szczęśliwym posiadaczem srebrnego krążka o krystalicznej jakości dźwięku. Nastąpiło to w samą porę, bo kasetowa edycja Taktu powoli zaczęła pokazywać oznaki sporego zajechania. Kompaktowa wkładka z poligrafią zawierała prezentację wszystkich czterech członków zespołu, których poznałem pół roku wcześniej we wspomnianym wywiadzie dla MTV. Małą konsternację wzbudził we mnie Maxim, gdyż wcześniej kojarzyłem go jako Keetiego. Ciekawą sekcją były podziękowania dla rozmaitych konkurencyjnych zespołów rave, jakie doskonale kojarzyłem już z teledysków z „Party Zone”. Był to jeszcze jeden klocek do układanki, jaką trzeba było sobie składać będąc odizolowanym krajowym fanem brytyjskiej sceny tanecznej.
Ledwo co zdążyłem odświeżyć sobie pierwszy album zespołu słuchając kompaktowej zdobyczy, gdy już miesiąc później na MTV zadebiutował najnowszy teledysk The Prodigy do numeru „No Good”. Grupa była już ulubieńcami Simone, która regularnie grała najnowszy klip w swoich audycjach „Party Zone” i „Dance”. Nowy singiel, podobnie jak wcześniej „Out Of Space”, ponownie rozpropagował The Prodigy na kontynencie europejskim, tyle że ze zdwojoną siłą. Na początku lipca „No Good” zadebiutowało na 11 pozycji europejskiej listy MTV i przez cały tamten miesiąc, tydzień po tygodniu, wspinało się coraz wyżej, by ostatecznie osiągnąć czwartą pozycję w skali europejskiej popularności. The Prodigy w końcu zaistniało też w świadomości krajowych melomanów, gdy teledysk do „No Good” trafił na listę „Top 20” stacji Polonia 1, w której prezentowano najnowsze klipy przebojów muzyki tanecznej. Pamiętam moment, kiedy mój sąsiad nagrał sobie z Polonii 1 najnowszy teledysk The Prodigy i puszczał w kółko z kasety VHS. Wcześniej nie wykazywał zainteresowania zespołem, zamiast „No Good” słuchał raczej „No Coke” z repertuaru Dr. Albana. Wiedziałem wtedy, że to jest ten moment, kiedy The Prodigy trafiło wreszcie u nas pod strzechy.
Zanim jednak można było poczytać o chłopakach z Essex w krajowej prasie muzycznej, trzeba było wciąż posiłkować się brytyjskimi odpowiednikami. W 1994 roku byłem już stałym czytelnikiem tygodników „New Musical Express” i „Melody Maker”. Oba wydawnictwa poruszały bardziej rockowe tematy, ale czasem pojawiały się tam wywiady z twórcami muzyki stricte tanecznej. Czytałem tam artykuły o Underworld, Orbital czy The Drum Club, w lipcu tamtego roku trafiłem w końcu na obszerny wywiad z The Prodigy. Promowali właśnie premierę drugiego albumu, komentując ówczesną scenę taneczną, problemy z brytyjskimi władzami odnośnie organizowania imprez typu rave i swoje dotychczasowe osiągnięcia muzyczne. To tam odnieśli się do całego zamieszania z „Mixmagiem”, jakie miało miejsce dwa lata wcześniej i niejako odcinali się od brzmienia z poprzedniej płyty zapowiadając koniec z nagraniami w stylu „Charliego”. Melody Maker w osobnym artykule przypomniał dotychczasową dyskografię The Prodigy. To właśnie z tej publikacji dowiedziałem się o pierwszej EP-ce zespołu, wydanej jeszcze przed „Charlym”.
W sierpniu 1994 roku w krajowym wydaniu dwutygodnika „Bravo” pojawiła się krótka notka o The Prodigy. Wspomniano o przebojowym „No Good”, nowej płycie i zapowiedziano kolejny singiel, czyli „Voodoo People”. Przedstawiono też wszystkich członków grupy. Były to w miarę aktualne informacje dla nowych fanów zespołu, których zapewne przybyło po emisji nowego teledysku na antenie Polonii 1 i większej rotacji ich klipów na MTV. Dodatkowo w opublikowanych w tamtym numerze „Bravo” notowaniach list przebojów pojawił się najnowszy przebojowy singiel grupy oraz debiut drugiej płyty The Prodigy.
Również w sierpniu na MTV zadebiutował teledysk do „Voodoo People”. Był to kolejny, trzeci już singiel promujący drugą płytę, który jeszcze bardziej zaostrzył mój apetyt na kontynuację doskonałego „Experience”. Tym razem w numerze The Prodigy pojawiły się gitary i był to zwiastun nadchodzących zmian w brzmieniu zespołu. Klip do „Voodoo People” pojawił się również w ramach audycji „Coca-Cola Report”, która była nadawana codziennie na MTV o godzinie 17:00. Był to taki muzyczny odpowiednik emitowanego o tej samej porze Teleexpressu. Podczas prezentowania nowych teledysków, na ekranie pojawiały się plansze z informacjami i ciekawostkami dotyczącego danego wykonawcy. Nie inaczej było w przypadku The Prodigy, wspomniano pierwsze single, w tym „What Evil Lurks” oraz podstawowe informacje o członkach zespołu. Nie dowiedziałem się w zasadzie niczego nowego, ale było fajnie poczytać cokolwiek o grupie z Essex.
Nadal jednak trudno było zaopatrzyć się u nas w nagrania zespołu. Poza wcześniejszymi wyrywkowymi nagraniami na pirackich składankach i partyzanckimi wydaniami debiutanckiej płyty, do kasetowego repertuaru dołączyło „No Good”, które trafiło na składankę „MTV Hits Vol.1” z omyłkowym podtytułem „Start The Game”. Nie trafiłem wtedy na tę kasetę, ale we wrześniu 1994 roku nabyłem kasetową składankę zatytułowaną „Euro Dance Club” na której w trackliście widniało jak byk „The Prodigee – No Good (Start The Dance)”. Byłem przekonany, że to tylko literówka i że oto w końcu posłucham przebojowego numeru w stereo, ale rzeczywistość okazała się bardziej brutalna. Nagranie na kasecie było coverem „No Good”, dość topornym, przypominającym mi covery nagrań techno, jakie mnie zaskoczyły na kompaktowej składance „Techno Mega Power Mix”, którą zakupiłem jeszcze w 1992 roku. Tłumaczyłem sobie wtedy, że taki już mój los, ewidentnie mam pod górkę z The Prodigy i trzeba się cieszyć tym co jest. Słuchałem więc nieszczęsnego covera „No Good” z wysłużonego walkmana.
Wsłuchując się w nagrania Liama Howletta, analizowałem w jaki sposób wykorzystuje sample i jak programuje swoje breakbeaty. Ponieważ sam próbowałem własnych sił w produkcji nagrań typu rave praktycznie od momentu, gdy po raz pierwszy usłyszałem „Charliego” na MTV, można powiedzieć, że rozwijałem swoje umiejętności producenckie wraz z rozwojem samego zespołu. Oczywiście daleko mi było do poziomu produkcji Liama, sytuacji nie poprawiała przepaść technologiczna w samym procesie produkcji muzyki, ale mogę śmiało powiedzieć, że nagrania The Prodigy były wtedy dla mnie inspiracją do różnorakich eksperymentów muzycznych. Jednym z podstawowych problemów na samym początku przygody z produkcją muzyki był brak samplera, miałem do dyspozycji jedynie prosty syntezator i 8-bitowy komputer udający automat perkusyjny. Ciężko było na tym nagrywać numery w stylu breakbeat rave, jakich słuchałem z MTV przez cały rok 1992. Sytuacja zmieniła się na początku następnego roku, kiedy wymieniłem 8-bitowca na 16-bitową Amigę 500 i dokupiłem do niej sampler. Mogłem w końcu przyspieszać samplowane perkusyjne breaki i używać dźwięków typowych dla Howletta, a nawet wykorzystywać we własnych nagraniach podkręcone wokale. Oczywiście dojście do bardziej reprezentatywnego poziomu produkcji zajęło mi jakiś rok, tyle mniej więcej trwało wyszukiwanie co ciekawszych sampli. Nie byłem w tej komfortowej sytuacji jak Liam, który funkcjonował na dość rozwiniętym rynku muzycznym i swobodnie sięgał do obszernego katalogu hip-hopowego po rozmaite próbki dźwiękowe. Wyszukiwanie w naszym kraju sampli adekwatnych do produkcji specyficznej muzyki rave było sporym wyzwaniem. Sam proces pozyskiwania takich sampli w tamtych czasach opisałem szczegółowo w szóstym numerze Hot Style. W przypadku produkowania nagrań inspirowanych dokonaniami The Prodigy z czasów płyty „Experience” trzeba było sięgać po nieortodoksyjne metody, takie jak na przykład samplowanie starego automatu perkusyjnego Unitry rodem z końcówki lat 70., wycinanie poszczególnych dźwięków archaicznej perkusji i układanie ich na Amidze w breakbeatowe perskusyjne aranżacje.
https://soundcloud.com/tranceptal-classics/dj-dominion-stop-the-rainW listopadzie 1994 roku MTV pokazało pierwszą europejską edycję nagród video, jaka odbyła się w Berlinie. The Prodigy byli nominowani w kategorii „Best Dance Act”, w której rywalizowali z takimi wykonawcami, jak 2 Unlimited, Reel 2 Real czy Jam & Spoon i oczywiście wygrali. Uśmiechnięty Liam dziarsko podążył na scenę i ochoczo odebrał swoją nagrodę. Trochę to kontrastowało z dotychczasowym brakiem zainteresowania obecnością w mediach, ale zakładam, że bojkot bardziej dotyczył brytyjskiej telewizji po zamieszaniu z „Charlym”. Tutaj doceniono zespół za nagrania z drugiej płyty nie patrząc na The Prodigy przez kreskówkowy pryzmat. Dodatkowo grupa była regularnie promowana przez MTV, Liam i spółka nie stronili więc od obecności na jej antenie.
Pod koniec 1994 roku w polskiej edycji „Bravo” pojawiły się dwa artykuły na temat zespołu. Pierwszym materiałem była całostronicowa relacja z planu teledysku „Voodoo People”, który był zrealizowany na jednej z karaibskich wysp. Artykuł był opatrzony nagłówkiem „The Prodigy przeżyli niebezpieczną przygodę z voodoo” a Liam został ogłoszony „geniuszem dźwięku”. Drugi artykuł był koncertową relacją z kilkoma fotkami Keitha, który „miotał się po scenie w ekstazie”. Artykuł wspominał również o Leeroyu, który „wężowym ruchem wił się w takt szybkiego numeru” i Liamie „siedzącym za barykadą swojej klawiatury”. Stwierdzono tam również, że The Prodigy grają w stylu jungle, który składa się z „elementów techno, metalu i danceflooru”. Całość została podsumowana stwierdzeniem, że „Liam założył Prodigy w Londynie”. Pomimo ewidentnego słabego researchu anonimowego autora artykułu, zawsze fajnie było poczytać o zespole w rodzimym języku.
Rok 1995 rozpoczął się dla mnie od premiery teledysku do nagrania „Poison”, który oczywiście promowało MTV. Ponieważ nie trafiłem wtedy jeszcze na drugą płytę zespołu w sklepach muzycznych, był to dla mnie zupełnie nowy numer i niejako zaskoczenie skrajnie wolnym tempem samego kawałka w stosunku do poprzednich dokonań. Oczywiście doskonale pamiętałem „Weather Experience” z pierwszej płyty zaczynający się od typowego nieprzyspieszonego hip-hopowego loopa, tamten numer jednak w połowie się rozkręcał, tutaj zaś tak nie było. Dodatkowo doszedł wokal Maxima, który kojarzyłem już z wykonań na żywo (ostatni track na pierwszej płycie, jakieś fragmenty występów pokazywane na MTV). The Prodigy ewidentnie eksperymentowało z formą muzyczną i chyba już wtedy wiedziałem, że druga płyta będzie raczej odmienna od pierwszej. Odmienna była też fryzura Keitha, który z hippisa stał się punkiem. O tej zmianie dowiedziałem się z okładki tygodnika „Melody Maker”, którą wypatrzyłem w Empiku w kwietniu tamtego roku.
Drugi album zakupiłem dopiero w sierpniu 1995 roku, nabywając kompaktową edycję. Było to mniej więcej w rok po oficjalnej premierze, w międzyczasie co nieco poczytałem o samej płycie w brytyjskiej prasie. Wiedziałem, że mogę się spodziewać gitarowych wstawek i numerów raczej nie w klimacie starego rave. Po przesłuchaniu płyty miałem mieszane uczucia, nie był to album z tych które mogłem wysłuchać jednym ciągiem. Ciągłe zmiany tempa i klimatu nagrań trochę mnie drażniły, szczególnie przejście z „Poison” do „No Good” i tym podobne. Plusem była na pewno obecność oryginalnych, nieskróconych wersji nagrań singlowych. Po latach przeglądając serwis Discogs okazało się, że w roku 1994 ukazało się kilka pirackich wersji drugiej płyty na kasetach z dość poszatkowaną tracklistą. Ponieważ było to już po wprowadzeniu nowelizacji prawa autorskiego i przejścia kasetowych piratów do podziemia, nic dziwnego, że nie natrafiłem wcześniej na drugą płytę zespołu.
W styczniu 1996 roku telewizja Polsat wyemitowała odcinek audycji „Turbo Trans Gra!My” w całości poświęcony „kapeli” The Prodigy. Prowadzący, niejaki DJ Górnik, uparcie nazywał Howletta „Lajamem”, Keitha „Kejtem”, Maxima „mikrofonistą Keetim” i przypomniał, by nie mylić „tancerza Prodiżów” czyli Leeroya z jego krajowym odpowiednikiem z Kielc. Streścił też pobieżnie historię zespołu kwitując ją słowami „od zera do ravera”. Cała półgodzinna audycja była przeplatana archiwalnymi teledyskami, prawdopodobnie to wtedy po raz pierwszy w krajowej telewizji pokazano klipy do „Charliego”, „Everybody In The Place” czy „Wind It Up”. Wyemitowano również czterominutowy wywiad z samym zespołem, nagrywany już po wizycie Keitha u fryzjera, ale jeszcze zanim został certyfikowanym podpalaczem. Nagrałem sobie wtedy całą audycję z Polsatu i pomimo tych kilku nieszczęsnych wpadek językowych był to niewątpliwie bardzo cenny program dla nowych fanów zespołu, którzy niekoniecznie mieli możliwość śledzić wcześniej dokonania zespołu.
W roku 1996 nie miałem już dostępu do MTV, sygnał stacji został zakodowany na satelicie, a mój talerz nie był przestawiony na odbiór alternatywnej VIVY. Zostałem zatem odcięty od nowości muzycznych, w tym od nowych teledysków The Prodigy. Gdy w marcu tamtego roku zadebiutował „Firestarter” wraz z charakterystycznym czarno-białym klipem, pierwszy raz usłyszałem go nomen-omen w tunelu warszawskiego metra. Kolega nagrał teledysk z satelity i zgrał dźwięk na kasetę magnetofonową, którą odtworzył mi na walkmanie gdy jechaliśmy razem w wagonie metra. Wtedy po raz pierwszy usłyszałem wokalny debiut Keitha, od razu analizując to co leciało w tle, czyli perkusyjny break. Wydawał mi się znajomy, wiedziałem że gdzieś go już słyszałem. W domu przesłuchałem swoją kolekcję sampli, okazało się że Liam wysamplował go z płyty z perkusyjnymi próbkami o nazwie „Jungle Warfare”. Byłem wtedy szczęśliwym posiadaczem kopii tej płyty zgranej na kasetę magnetofonową dzięki uprzejmości znajomego producenta muzycznego. Mogłem więc „pobawić” się tym perkusyjnym breakiem w jakości ośmiu bitów dźwięku na Amidze. Oczywiście w „Firestarterze” break był dodatkowo zmiksowany z niskim dźwiękiem basu i odstrajanym crash cymbalem, więc dokładne zreplikowanie pętli perkusyjnej z nowego singla nie było takie proste.
W kwietniu 1996 roku po raz pierwszy wszedłem do cyberprzestrzeni, czyli po prostu skorzystałem z usług nowo otwartej kafejki internetowej. Mieściła się ona w piwnicy jednej z kamienic w centrum Warszawy, tak więc by skorzystać z zasobów sieci trzeba było dosłownie zejść do podziemia, które wyglądały niczym żywcem wyjęte z teledysku do „No Good”. Jedną z pierwszych rzeczy, jakie wtedy ściągnąłem na dyskietkę, była pełna dotychczasowa dyskografia The Prodigy spisana przez niejakiego Dark Strangera. Zawierała ona spis zawartości wszystkich singli z czasów „Experience” oraz pierwszych dwóch wypuszczonych przed premierą drugiej płyty. Dodatkowo na końcu załączono wykaz dotychczasowych remixów popełnionych przez Liama, z których kojarzyłem oczywiście tylko dwa, do których zrealizowano teledyski wyemitowane na antenie MTV. Były to czasy, kiedy pliki MP3 nie rozpowszechniły się jeszcze po internetowych czeluściach, musiał mi więc na razie wystarczyć sam spis wydanych nagrań.
Pod koniec 1996 roku obejrzałem gdzieś gościnnie teledysk do „Breathe”, jaki pojawił się na MTV. Nowy numer nie zrobił na mnie pozytywnego wrażenia. Ponownie pojawiły się wokale Keitha i dodatkowo Maxima, ale miałem wrażenie, że jest to jakaś słaba próba przebicia „Firestartera”. Nie nastawiło mnie to zbyt optymistycznie do wyczekiwania na trzecią płytę. Na pocieszenie zakupiłem w tamtym okresie kolekcję pierwszych kompaktowych singli wydanych u nas przez label Koch, czyli „Charliego”, „Everybody In The Place”, „Out Of Space” i „Wind It Up”. Mogłem w końcu posłuchać większości dodatkowych nagrań singlowych o jakich pół roku wcześniej czytałem z dyskografii ściągniętej z Internetu. Znałem już „G-Force” z kasetowej pirackiej składanki, wreszcie wysłuchałem tego nagrania w całości. Stare, nowo wydane single tak mnie nakręciły, że pewnego dnia urządziłem sobie w domowym studiu nagraniowym małe jam session. Polegało ono na odpaleniu całego kompaktowego singla z napędu CD-ROM w Amidze, podpięcie wyjścia słuchawkowego z napędu do ośmiokanałowej konsolety, którą wykorzystywałem do realizacji własnych nagrań i odpalenie amigowego Octameda, z którego grałem różnymi wokalnymi samplami w rytm singlowych nagrań The Prodigy. Wyglądało to trochę na ówczesne koncertowe poczynania Liama, który odpalał aranż danego numeru z sekwencera i grał na żywo dodatkowymi samplami z klawiatury. W swoim mixie nagranym na żywo wykorzystałem między innymi próbki własnego głosu z sesji, gdy krzyczałem do mikrofonu „let’s go” czy inne kwestie znane z numerów The Prodigy. Zarówno sample grane na żywo, jak i podkład z singla miksowałem przez różne efekty, takie jak echo czy gitarowy filtr wah-wah. Rezultat tamtej partyzanckiej sesji nagrałem na kasecie magnetofonowej.
W 1997 roku zadebiutowała trzecia płyta zespołu. Oczywiście zanim pojawiła się u nas w sprzedaży, zdążyłem wysłuchać nowego nagrania „Smack My Bitch Up” i obejrzeć promujący singiel teledysk. Byłem ponownie rozczarowany kierunkiem w jakim podążało The Prodigy, być może była to kwestia wolniejszego tempa, albo samego teledysku, który był dla mnie zupełnie nie w klimacie zespołu. Odniosłem wrażenie, że w tamtym okresie chłopaki skoncentrowali się bardziej na szokowaniu odbiorców. O ile „Firestarter” był kontrowersyjny zarówno w formie dźwiękowej, jak i wizualnej, to jednak niósł ze sobą ten charakterystyczny pokład energii, która uderzała w odbiorcę i zmuszała do wielokrotnego powracania do słuchania utworu, bądź też oglądania teledysku. W przypadku dwóch kolejnych singli nie miałem zupełnie ochoty do nich wracać. Trzeciej płyty zespołu nie kupiłem i do dziś nigdy nie wysłuchałem.
W roku 1998 w księgarniach pojawiło się krajowe wydanie książki „Electronic Punks”, czyli tłumaczenie oficjalnej biografii zespołu oryginalnie wydanej trzy lata wcześniej. The Prodigy byli już wtedy doskonale u nas znani, label Koch dwa lata wcześniej wznowił ich dwie pierwsze płyty i wypuścił trzecią oraz udostępnił do sprzedaży wspomniane archiwalne single. Przeciętny rodzimy fan zespołu mógł więc być doskonale zorientowany w dyskografii zespołu, a teraz mógł sobie jeszcze poczytać dość szczegółową muzyczną biografię chłopaków. Była to dość komfortowa sytuacja w przeciwieństwie do mojej drogi przez mękę, jaką przeszedłem parę lat wcześniej. Książka wspominała o wszystkich istotnych faktach dotyczących zespołu, w tym szczegóły ich pierwszego występu w Londyńskim klubie Labrynth, podpisanie kontraktu z labelem XL Recordings, zamieszanie z „Mixmagiem”, pierwszą amerykańską trasę koncertową czy inspiracje przy nagrywaniu drugiej płyty. Całość była okraszona archiwalnymi zdjęciami z występów i planów teledysków.
W 1999 roku zakupiłem kompaktowe wydanie „Dirtchamber Sessions” chyba bardziej dla posłuchania nagrań, jakie inspirowały Howletta, niż dla jego umiejętności miksowania płyt. Fajnie było posłuchać oryginalnych nagrań Ultramagnetic MC’s, które potem pojawiały się w formie sampli w nagraniach Liama oraz przeróżnych numerów niekoniecznie dostępnych u nas wtedy w kraju.
Z nastaniem nowego tysiąclecia straciłem zainteresowanie samym zespołem. Zdarzało mi się sporadycznie słuchać pierwszych dwóch płyt i towarzyszącym im singli, chociażby po przekonwertowaniu ich na bardziej poręczny format MP3, ale pomimo dostępu do Internetu w domu nie śledziłem żadnych newsów związanych z The Prodigy. W 2002 roku siłą rzeczy obejrzałem na MTV teledysk do numeru „Baby’s Got A Temper”, ale przyjąłem go jeszcze obojętniej niż klip do „Breathe”. Dwa lata później historia powtórzyła się przy oglądaniu na MTV obrazka do „Girls”. Postawiłem wtedy krzyżyk na The Prodigy, nie spodziewając się już niczego ciekawego po chłopakach.
Musiało minąć pięć lat bym zmienił jednak zdanie. Na początku 2009 roku zadebiutowała kolejna płyta grupy zatytułowana „Invaders Must Die”. Oczywiście przegapiłem tytułowego singla wypuszczonego jeszcze w 2008 roku, ale gdy tylko usłyszałem kolejny, czyli „Omen”, na nowo wróciła ekscytacja zespołem. To był numer, który przypominał mi energię, z jaką razili trzy płyty wcześniej. Dodatkowo Liam wykorzystał motyw z cymbałkami, który automatycznie kojarzył mi się z „Out Of Space”. Przesłuchałem nową płytę i od razu wiedziałem, że będę jej wielokrotnie słuchał. Oczywiście nie w całości, jak to było z „Experience”, gdyż kilka numerów jednak nie przypadło mi do gustu, ale po wyrzuceniu z czterech zmajstrowałem sobie okrojoną wersję albumu, którą mogłem już słuchać w opcji z zapętleniem. Kolejne dwa single, jakie ukazały się po premierze płyty, uważałem za dobry wybór, chociaż osobiście żałowałem, że nie było wśród nich nagrania „Thunder”, który był chyba moim ulubionym numerem z całego albumu.
Po zachłyśnięciu się nową płytą i powrotem do słuchania The Prodigy, odświeżyłem sobie ich poprzednie dokonania, w tym singla „Firestarter”. Przemontowałem wtedy instrumentalną wersję z singla i podłożyłem pod nią niecenzuralne wypowiedzi Kamila Durczoka, jakie wyciekły z planu „Faktów”, programu informacyjnego stacji TVN. Emocjonalne monologi Durczoka narzekającego na redakcyjny stół zabrudzony farbą skojarzyły mi się z charyzmatycznym wokalem Keitha i tym sposobem powstał „Farbostarter”. Do swojej parodii „Firestartera” zmontowałem teledysk, którego akcja zamiast w tunelu metra działa się w studiu telewizyjnym. Durczok ucharakteryzowany na Keitha z oryginalnego klipu klął, walił w stół i chlapał dookoła farbą. Na potrzeby realizacji klipu przygotowałem specjalną bluzę, upodobnioną do słynnego swetra, jaki Keith miał w „Firestarterze”. Moja niezbyt poważna parodia video zdobyła w sumie 1,5 miliona odsłon w serwisie YouTube, czyli jakieś 1% wyświetleń oryginalnego teledysku opublikowanego na oficjalnym kanale The Prodigy.
W maju 2010 roku wybrałem się na warszawski koncert zespołu, by po raz pierwszy zobaczyć chłopaków na żywo w akcji. Specjalnie na tę okazję założyłem chałupniczą bluzę ze swojej parodii video i od razu dostałem kilka propozycji odkupienia jej na miejscu. Bluzy się nie pozbyłem, obejrzałem w niej cały występ. Zaczęło się od „World’s On Fire”, numeru który przetrwał moje edycyjne zapędy z nową płytą. Potem było różnie, bo zagrali zarówno „Breathe”, jak i „Smack My Bitch Up”, które tradycyjnie mnie nie porywają. Jedynym akcentem z pierwszej płyty było „Out Of Space”, odśpiewane chóralnie przez całą salę, co pewnie byłoby dla mnie nie do wyobrażenia 18 lat wcześniej, kiedy samotnie słuchałem w kółko pirackiej, przesterowanej i przyspieszonej kasetowej wersji nagrania. Sam koncert wywarł na mnie mieszane wrażenia. Byłem oczywiście świadom upływu lat i zdawałem sobie sprawę, że współczesne występy nie wyglądają tak, jak to zapamiętałem z koncertowych urywków wmontowanych we wczesne teledyski lub prezentowanych na antenie MTV, czy z udostępnionych archiwalnych nagrań video na YouTube. Niemniej widok podskakującego w miejscu Keitha kontrastował mocno z choreografią, do jakiej mnie kiedyś przyzwyczaił. Na scenie brakowało mi również Leeroya, który odszedł z zespołu dekadę wcześniej. Cały występ podsumowałem sobie w głowie słowami: byłem, zobaczyłem i wróciłem do domu.
Kolejną płytę zespołu wydaną w roku 2015 przesłuchałem tylko raz i odniosłem wrażenie, że jest w klimacie tych wszystkich numerów, które wykastrowałem sobie z poprzedniego albumu. To było jak deja vu z premierą trzeciej płyty, więc obawiałem się, że Howlett ponownie odpływa w rejony, do których mi niekoniecznie po drodze. Zaskoczeniem więc była kolejna płyta „No Tourists” wydana pod koniec 2018 roku. Wydała mi się niejako kontynuacją „Invaders Must Die”, ale w pozytywnym znaczeniu. Na „The Day Is My Enemy” usłyszałem niezbyt porywające kompozycje i parę ponownie wykorzystanych sampli z poprzednich numerów, tutaj zaś musiałem wyrzucić zaledwie jeden numer („Fight Fire With Fire”) i mogłem spokojnie w kółko słuchać nowej płyty. Był to więc dla mnie progres większy niż w przypadku albumu z 2009 roku.
Kiedy wszystko wydawało się iść w dobrym kierunku, nadeszła informacja o śmierci Keitha. Od razu przypomniało mi się samobójstwo Guru Josha pod koniec 2015 roku. Josh debiutował na scenie rave pod koniec 1989 roku, na której był wulkanem energii. Grał też gościnnie w klubie „The Barn”, gdzie zaglądali wtedy Liam, Leeroy i Keith. Można więc założyć, że chłopaki oglądali jego sceniczne popisy za klawiaturą syntezatora i być może w jakimś stopniu zainspirowali się jego ekspresyjnym koncertowym zachowaniem. Smutny to czas, kiedy odchodzą twoi muzyczni idole, szczególnie tacy, którzy wydawali się żyć dla muzyki i wyglądali na takich raczej nie do zdarcia.
Dj Dominion