Sen drugi

Data

Byłem w czyimś domu. Domownicy narzekali, że jest nawiedzony. Zaprzyjaźniłem się z nimi trochę i bywałem tam dosyć często. Czasami słychać było dźwięki. Stawały się coraz głośniejsze i odważne, gdy bywałem tam dłużej.

Kiedy domowników nie było w niektórych pokojach, słychać było dźwięk... skrzypiec. Uwielbiam ten instrument. Stało tam samotne zakurzone, zmęczone swoją nieśmiertelnością pianino. Całe życie komponowałem muzykę na komputerze, więc miło było je otworzyć, przetrzeć klawisze i wydobyć kilka dźwięków przypominając sobie stare czasy. Mojemu niezdarnemu chałturzeniu wtórowało wtedy to piękne echo skrzypiec, którego nie dogoniłbym po pustych pokojach nawet, gdybym chciał. To było jak rozmowa, do której się przywiązałem. Ale to nie wszystko...

Pewnego razu potknąłem się na schodach i usłyszałem cichy chichot kobiety. Teraz wiedziałem, że długie wibrato pędzące po korytarzu niczym przelot komara ma też swoją autorkę... Skrzypaczkę o głosie delikatnym jak podmuch powietrza, który czułem obok nie raz, gdy tam byłem. Kim Ona była? Tego nie dowiedziałem się nawet w dniu, w którym ją spotkałem. Wiedziałem tylko, że Ona wie, kim ja jestem. Usiadłem przy pianinie, które od wielu dni już maltretowałem. Wreszcie przypomniałem sobie melodię, którą potrafiłem zagrać płynnie. Zawieszone w pustce szarości starych ścian dźwięki szamotały się o nie jak skrzydła gołębi usiłujących wylecieć przez zamknięte okno. Usłyszałem wtedy bardzo blisko mnie i tym razem bardzo wyraźnie „Trenowałeś...”. Odwróciłem się. W pokoju, który kończył kilkumetrowy korytarz w ratanowym fotelu o wielkim rozłożystym, podobnym do ogona pawia oparciu, siedziała drobna młoda kobieta o falowanych włosach w jasnej sukience. Na złączonych kolanach trzymała skrzypce ze smyczkiem. Nie wyglądała jak echo uwięzione w starym domu, ani podmuch chłodnego powietrza, raczej jak ktoś gotowy do drogi. Gdy się zbliżałem ujęła mnie swoją wyprostowaną sylwetką i badawczym wzrokiem, którego ze mnie nie spuszczała. Kiedy byłem przy niej uklęknąłem na jednym kolanie i gdy wpatrywała się we mnie tak tymi zielonymi głębokimi oczyma, ująłem ją jedną ręką pod kolana, a drugą za plecy i wziąłem na ręce tak, jak siedziała. Objęła mnie za szyję jedną ręką nie wypuszczając z drugiej swojego instrumentu i przelotnie uśmiechnęła. Gdy schodziłem po schodach oparła głowę na moim ramieniu. Wychodziliśmy tak razem, całkowicie razem, a sekundy trwały minuty. Gdy zbliżaliśmy się do wyjścia w kierunku słońca i zgiełku świata niezamkniętego w klepsydrze bez piasku, zaczęła blednąć. Jej twarz poszarzała jak papier, zmarniała, oczy wygasły, trzewia rozpierzchły się i rozpadła się w proch w moich ramionach... Stałem tak przed ulicą pełną słońca i ludzi trzymając w rękach tylko skrzypce... Wiedziałem, że to jej dusza, instrument magiczny.

/Data