Weekendowe wędkowanie

Rocky

Monolog na temat weekendowego wędkowania, czyli pogawędka o spokoju duszy i ciała w małżeństwie

Opowiadający: Mądrala, co kupuje ryby w sklepie.

Dzień dobry państwu, albo dobry wieczór. Zostałem poproszony o poprowadzenie tak zwanej pogawędki na temat weekendowego wędkowania. No cóż, jak wiadomo – sobotni wypadzik na ryby – jest (co tu dużo ukrywać) czymś przyjemnym, oczywiście dla faceta.

Mężowie do tego jakże ważnego spotkania z naturą przygotowują się bardzo skrupulatnie. To nic, że kran cieknie, drzwi skrzypią, trzeba płot odmalować, przekopać ogródek (to dla tych, co mają ogródki). Krótko mówiąc w weekend jest bardzo wiele rzeczy do zrobienia. Żona się piekli, ale dzielny mąż nic sobie z tego nie robi. On już postanowił – jedzie na ryby.

Może to państwu wyda się trochę dziwne, że tak o tym opowiadam, ale proszę się chwilkę nad tym zastanowić ile wysiłku, ile przygotowań kosztuje taki wypadzik. Kto chociaż raz zakosztował tej przyjemności to wie doskonale, co to jest. Cisza, spokój, nie ma nad głową anioła stróża, po prostu raj. Domyślam się, iż piękniejsza część widowni kroi mnie teraz w myślach i zadaje najbardziej wyszukane tortury. Wiem jednak, że po tej pogawędce zmieni się myślenie na ten temat. No, przynajmniej mam taką nadzieję. Jak wiadomo nadzieja matką... (głupich).

Wracając do tematu.

Z jaką to pieczołowitością przygotowujemy sprzęt. Czyścimy, smarujemy. Biegamy po ciemku z latarką i wyciągamy rosówki z ziemi. Przekopujemy składy kompostu żeby zdobyć przynętę. Zakupujemy różnego rodzaju specyfiki, aby połów się udał. Wreszcie nadchodzi ten tak bardzo oczekiwany dzień. Wstajemy radośni. Ubieramy się. Zbieramy sprzęt, pakujemy się do samochodu lub innego pojazdu, który dowiezie nas na miejsce. Nie widzimy nic poza drogą do celu. Jedziemy gnani myślą, że czeka nas świetny połów. Podniecenie jest tak wielkie, że nie zauważamy, iż z pogodą jest coś nie tak. Przejechaliśmy już 20 km i nie zastanawialiśmy się dlaczego od samego początku naszej wyprawy wycieraczki jak oszalałe zbierają wodę z szyb.

Powoli zaczynamy się uspokajać, podniecenie opada. Zaczynamy się nerwowo rozglądać dookoła siebie. Na niebie ciemne chmury, deszcz wali z nieba jakby było oberwanie chmury. Zapalamy nerwowo papierosa (to ci, co palą). Zatrzymujemy samochód. Jeżeli jedziemy autem to pół biedy. Gorzej, jak podróżujemy jakimś jednośladem. To jest dopiero początek dramatu. Zastanawiamy się: zawrócić, czy nie. Może jednak przejdzie, dlaczego musi padać akurat dzisiaj. Cały tydzień słońce. Najgorsza jest jednak świadomość powrotu do domu.

Trzeba niestety pogodzić się z faktem, iż zrobiliśmy z siebie durnia. Zwycięża jednak rozsądek. Wracamy do domu na łono małżeńskiej sielanki. Żona jak zawsze pobłażliwie pokiwa głową. Uśmiechnie się. A my? No cóż, są inne zajęcia w sobotni deszczowy dzień. Kran, drzwi itd. W ramach rekompensaty na obiadzik rybka. I jak tu nie kochać swojej małżonki? Ona zawsze jest, ryba niestety nie.

Dziękuje i życzę smacznego.

Rocky.