Pełnia

Marek Pelc

Stoję w oknie, blask otula me ramiona,
ciężko poznać, czy to noc, czy dzień;
obok, w łóżku śpi spokojnie moja żona,
milcząc patrzę na swój krótki cień.

Kwiat czereśni błyszczy na tle czerni nieba,
dachy całe w srebrze, szklarnia lśni;
sen jest rzeczą, której teraz mi potrzeba,
patrzę na nią, ona ciągle śpi.

Idealny okrąg zerka na mnie w ciszy,
tylko gdzieś w oddali szczeka pies;
krzyczę w myślach, lecz nikt tego nie usłyszy,
żona śpi i ciągle ze mną jest.

Idę po lornetkę, aby się nie nudzić,
wznosząc modły, by nie kopnąć w drzwi;
nie chciałbym jej przecież w środku nocy budzić,
może księżyc w pełni jej się śni.

Wznosząc głowę w górę, patrzę na kratery,
blask mnie w oczy kłuje, niszczę wzrok;
nagle myślę sobie: czas spać do cholery,
robiąc w stronę żony wolny krok.

Snu kontynuacja obok trwa w najlepsze,
więc i ja się kładę, druga sześć;
może sny od jawy będą nieco lepsze...
więc zasypiam już, dobranoc, cześć!

Marek Pelc