Biuro rzeczy zagubionych (odc. 2)
V0yager
„Personal computer” – dawno nie widziałem tego napisu. Widniał dumnie na obudowie kremowo-żółtego komputera. Chwilę zajęło mi połączenie wszystkich elementów retro informatycznej układanki w działającą całość. Długo szukałem odpowiednich gniazdek w odbiorniku TV, no i zmarnowałem nieco czasu na łatanie kawałkiem drutu przepalonego bezpiecznika w prostokątnym zasilaczu. Włożyłem do magnetofonu kasetę, uruchomiłem procedurę wczytywania pierwszej gry i pełen entuzjazmu pobiegłem do sąsiedniego pokoju streścić ciekawszą połowę dnia żonie. Niestety, nie było jej. Pozostała szklanka herbaty za towarzystwo i wpatrywanie się w poziome paski przebiegające przez ekran. Giana Sisters, pierwsza pozycja na kasecie zabrała mi kilka godzin życia. Później był tylko czas na zbyt krótką drzemkę i pospieszne pakowanie maszyny w nieco niedopasowane pudełko. Chyba nad ranem już tak jest, że po prostu nic do siebie nie pasuje. Równie szybko wypita kawa i zjedzona kanapka stały się zaledwie smacznym wspomnieniem w drodze do pracy. Spóźniłem się zaledwie dziesięć minut. Za to w Biurze Rzeczy Zagubionych byłem na czas. Pięć kroków w prawo, pięć kroków w lewo, przejść przez sterylny korytarz, zapukać. Poczekać (kobieta ponownie wydzwaniała rytm na filiżance herbaty). Dalej zgodnie z procedurą: odłożyć wypożyczoną zgubę na stoliku (kobieta wsunęła pudło bez sprawdzania jego zawartości w otwór w ścianie). Poprosić o kolejną zgubę…
Nie pamiętamy o tym, jak wiele rzeczy w młodości ma dla nas znaczenie. Jak bardzo bawi nas proste składanie konstrukcji z klocków, budowanie (w wyobraźni) wymyślnych miejsc pełnych modeli samochodów, albo odgrywanie fikcyjnych walk na nieistniejących polach bitew. I to, jak wiele miejsca zajmują te wszystkie zagubione rzeczy, które kształtują nas przez lata. Przez kilkaset następnych dni (po szesnastej wizycie w Biurze Rzeczy Zagubionych przestałem liczyć) znosiłem do domu: kolekcję puszek, zdalnie sterowane samochodziki, duży karton klocków, zbiór kilku planszowych gier fabularnych, kilkukilogramowy pakiet komiksów, przeglądarkę analogowych slajdów, wypalarkę do drewna i dziesiątki innych przedmiotów, dawno już pogrzebanych w odległych wspomnieniach. Magazyn Biura Rzeczy Zagubionych zdawał się nie mieć końca. Każdego dnia odkrywał przede mną kolejną rzecz, o której istnieniu prawie już zapomniałem. Moje pytania o pochodzenie przedmiotów i o fakt tak precyzyjnego określenia ich właściciela, kobieta prowadząca Biuro Rzeczy Zagubionych zawsze zbywała, wskazując mi odpowiedni punkt regulaminu. Tajemnica firmy.
Coraz więcej czasu spędzałem wybierając z półek ulubione przedmioty mojego dzieciństwa i młodości. Mogłem czuć się swobodnie, nikt nie ingerował w moje wyprawy w trzewia magazynu Biura Rzeczy Zagubionych. Swoją drogą, nigdy nie poznałem imienia tej kobiety, która za każdym razem wydawała i przyjmowała kolejne przedmioty z moich wspomnień. Pewnie dane personelu skrywał któryś z punktów regulaminu.
Mimo ogromnej przestrzeni zajmowanej przez magazyn, nigdy nie znalazłem w nim rzeczy innych osób, ani nigdy nie natknąłem się na przedmioty, które wcześniej wypożyczyłem. W magazynie panowała też nienaturalna cisza, co kłóciło się z jego lokalizacją – musiał przecież znajdować się na poziomie peronów, a pociągi codziennie regularnie przyjeżdżały i odjeżdżały z dworca.
Pewnego dnia postanowiłem wybrać się w podróż i oszacować wielkość magazynu. Poddałem się po dwóch godzinach marszu wzdłuż ściany. Na półkach, w starannie ułożonych kartonach wciąż znajdowałem moje zagubione rzeczy. Nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak wiele z nich niegdyś używałem i jak wiele wciąż będzie jeszcze otwierać kolejne, nieużywane od lat wspomnienia.
Podczas jednej z wizyt w Biurze Rzeczy Zagubionych, błąkając się w setkach równoległych i prostopadłych alejek wypełnionych surowymi, metalowymi regałami, potknąłem się o wybrzuszenie na podłodze. Zignorowałem ten fakt, zaintrygowany zawartością jednego z kartonów (zbierałem kiedyś znaczki – w pudełku było kilka klaserów, pełnych miniaturowych dzieł sztuki, naznaczonych tuszem, który pewnie pochodził z wielu egzotycznych krain). Dopiero kilka dni później, wspomnienie niepasującego do uporządkowanej rzeczywistości magazynu zdarzenia zaprowadziło mnie ponownie do miejsca, w którym moje nogi poinformowały mnie o niezwykłej skazie na tej idealnej strukturze. Pamięć wskazała mi trasę – od wejścia przed siebie 64 przecznice, obrót w prawo, minąć kolejne 64 alejki. Nieregularność w podłodze układała się w kwadratowy obrys, każdy z boków miał około dwóch metrów długości. W centralnej części znajdowała się rączka, za którą bez namysłu chwyciłem. Drzwi w podłodze ustąpiły z delikatnym zgrzytem. Dostrzegłem pierwsze trzy stopnie prowadzące w ciemność. Nie wahałem się, Biuro Rzeczy Zagubionych było wystarczająco dziwnym miejscem, by porzucić jakiekolwiek obawy. Kiedy postawiłem nogę na podłożu niższego poziomu, przestrzeń natychmiast zalało światło, równomiernie wyłaniające z ciemności każdy detal. Klatki przykryte białymi narzutami. Były wszędzie dookoła. Kątem oka dostrzegłem jakiś ruch i podszedłem do miejsca, które prawdopodobnie odwróciło moją uwagę od rozstrzygania przeznaczenia piwniczki mieszczącej się pod magazynem. Bez chwili zastanowienia odciągnąłem białą płachtę, okrywająca równomiernie rozłożone pręty.
Zza krat patrzyła na mnie para brązowych oczu. Przez chwilę dostrzegłem w nich wyraz strachu i wrogości, ale błyskawicznie zastąpił go zupełnie inny sygnał. Czworonogi zwierzak rozpoznał mnie. Nie potrafię opisać targających mną przez krótką chwilę uczuć. Dość powiedzieć, że były na tyle silne, że nie pamiętam drogi powrotnej do domu. Wiem tylko, że zaskoczyło mnie to, że przy wejściu do piwnicy znalazłem przygotowaną smycz. Podróż przez 64 aleje i 64 przecznice z drepczącym obok psiakiem upłynęła błyskawicznie. Również wyuczona procedura wypożyczeń z Biura Rzeczy Zagubionych była krótka i mechaniczna. Dostrzegłem tylko, że kobieta nie była nawet zaskoczona obecnością zwierzaka. Wydawało mi się, że nazwa Biura na szyldzie znajdującym się przy wejściu brzmiała teraz inaczej, ale zrzuciłem to na karb rozchwianych zmysłów, napędzanych nieprawdopodobnymi zdarzeniami.
Dotarłem do domu, od progu wołając imię swojej żony. Nie było jej. Prawdopodobnie odrabiała zaległości w pracy. Zagłębiłem się więc we wspomnienia, wyszukując w szafie dawno nieużywaną miskę na wodę i tą drugą, przeznaczoną na jedzenie. Pies dreptał za mną, delikatnie postukując pazurami o kuchenne płytki. Wiecie jakie to uczucie kiedy niedowierzanie miesza się ze szczęściem? Ja do tej pory nie wiedziałem. W całej tej układance wydarzeń nie pasował do rzeczywistości tylko jeden element. Pies, który machał ogonem na widok miski z karmą (tak, musiałem podświadomie kupić plastikowy worek z jedzeniem gdzieś po drodze).
Ten sam pies, który już od kilkunastu lat nie żył.
CDN
V0yager