W niedźwiedziej skórze
Diony
Obudził go chłodny powiew jesiennego wiatru. Nozdrzami wyczuwał silną woń lasu. Jego uszy koiło zawodzenie ptactwa na tle szumiących drzew. Bór żył jakby swoim życiem, trybem niezmiennym od tysięcy lat. Spokój ten niczym nie zmącony znakomicie koił jego duszę. Lubił jednoczyć się z naturą. Choć przez krótką chwilę mógł stać się jej częścią. Traciły tu znaczenie wymysły ludzkiej cywilizacji. Pogoń za pracą, samochody, komputery... Wszystko to stworzone przez ludzki umysł, jakże skutecznie jednak robiące z niego powoli niewolnika. Niewolnika własnych pragnień, wygody, próżności... Nie znosił miasta, tego nienaturalnego hałasu, pogoni nie wiadomo gdzie i za czym. Nie znosił ludzi, za ich przewrotność i obłudę. Gdyby tak mógł stać się ptakiem i odlecieć... Tylko gdzie? Czy są jeszcze miejsca, gdzie nie dotarły macki cywilizacji?! Gdzie nie dotarł jeszcze człowiek... Marzył sobie kiedyś o spokojnym życiu, pięknych miejscach. Świat widział zawsze w wyraźnych kolorach, nie było tam miejsca na szarość. Między dobrem i złem przebiegała wyraźna granica naznaczona przez jego sumienie. A teraz... Teraz nie był już niczego pewien. To, co widział w życiu, był świadkiem, czy też sam przeżył, sprawiało, że miał wątpliwości - niekiedy nawet do samego siebie. Takie to życie popaprane.
Kobieta. Marzyło mu się, by szczęście przeżywać we dwoje. Nie ma nic piękniejszego, kiedy masz świadomość, że na tym ogromnym świecie nie jesteś sam. Że blisko jest ktoś ci życzliwy, rozumiejący, kochający. Ale po jakimś czasie i to okazało się mrzonką. Zrozumiał, że bezinteresowność na tym świecie wśród ludzi nie istnieje. Co się tak tłumaczy, że każdy będzie ci życzliwy, jeśli w tym tylko ma jakiś swój z góry założony interes. Smutne, odrażające, ale prawdziwe.
Gdy nadeszło zwątpienie, rozgoryczenie, postanowił się zemścić. Zawsze jesienią las roił się od grzybiarzy miejscowych, jak i przyjezdnych miastowych. Tych nie znosił ze zdwojoną siłą. Zrzucony napalm poczynił mniejsze szkody niż ta hołota. „Szczury z miasta” - tak ich nazywał.
No cóż, jeśli chcieli jednoczyć się z naturą, dlaczego miał im tego nie dać. Taki mały epizod w ich posranym życiu, który z pewnością zapamiętają na długo. Zaśmiał się do siebie. Przed oczami miał zdarzenie sprzed tygodnia. W pamięci z lubością odtwarzał je wielokrotnie. Widział jednego, który jak kot czmychał na drzewo z taką wprawą, jakby ćwiczył to na co dzień (mimo tego, że posturą przypominał bardziej spasionego borsuka). Zapewne na swoim osiedlu był kimś. W tym samym czasie jego przyjaciel po pas w wodzie i mule wytężał wszystkie siły, by uciec z miejsca przeznaczenia. Ten miał pecha największego. Lecz i wspomnienia zapewne najbogatsze... Nie lubił chłopców w dresach, a i ci niewątpliwie od teraz będą bardziej roztropni. A bo to wiadomo, jakie niespodzianki kryje las...
Robił to, by nastraszyć. Czasami klient mocno potrząśnięty ujawniał bezwolnie zawartość swoich kieszeni. A urodzaj był niekiedy bogaty, niemalże wprost proporcjonalny do wysypu grzybów. Niekiedy pozwalał sobie na odrobinkę rozrywki. Kobiety, samice lubiły jego ciepłe futerko i wprawne pazurki. Niezaspokojone przez swoich partnerów zabieganych za posadą, awansem, chętnie tu znowu wracały, zostawiały wizytówki, telefony, części swojej garderoby, by pamiętał. By obiecał kolejne spotkanie. Jednak on był konsekwentny w swoich przekonaniach. „Grunt w życiu i to się ceni, prawdziwy macho nie odgrzewa pieczeni”.
Ech, wspomnienia, wspomnienia. Tyle ich, że mógłby pamiętnik wydać. Oczywiście pod pseudonimem. Zbyt cenił sobie wolność. Są tacy na tym świecie, którzy mogliby nie zrozumieć jego pożytecznej działalności. Dalszą część dnia miał już praktycznie zaplanowaną. Zawsze trzymał się z góry założonego harmonogramu. Bez niespodzianek, rozczarowań - był konsekwentny w swym działaniu - nie znosił chaosu.
Popołudniowa sjesta dobiegła końca. Czas wygrzebać się z przytulnej norki. Parę godzinek polowanka do zmroku i można spokojnie wracać w domowe pielesze. Radosny, spełniony, zadowolony z siebie i z dobrze spędzonego dnia. A mówią: życie jest brutalne... Kto się go nie boi i śmiało podejmuje wyzwania, ten i nagrodę otrzyma rychło, a i zadowolenie z siebie i z życia. Ten, kto przed życiem się chowa, zawsze umrze zdrowy, a na łożu śmierci poczuje żal, niespełnienie i niezadowolenie ze swego żywota. Z nim zapewne będzie inaczej. Tyle, co on przeżył w jednym sezonie wysypu grzybów, inni śmiertelnicy nie przeżyją w ciągu nawet dziesięciu lat swego szarego życia.
Tak rozmyślając stracił czujność. Nawet się nie domyślał, że kolejne wielkie przeżycie na czterech łapach właśnie się zbliżało do niego. Brunatne gęste futro, potwornie ostre zębiska i pazury. Kilkaset kilogramów żywej wagi. Przez knieje dziewiczego lasu, wprost na pana Karola odzianego w niedźwiedzia skórę, nadchodził olbrzymi niedźwiedź, a dokładniej samiec niedźwiedzia. Oczywiście pan Karol nie mógł wiedzieć kto wcześniej nosił jego futro i że właśnie to futerko nieźle zakręciło amanta, który się zbliżał. Ów zalotnik przed zapadnięciem w sen zimowy liczył jeszcze na ostatnie w tym roku amory. W powietrzu zapanowała złowieszcza cisza. Nie zauważył tego pan Karol, który był właśnie pochłonięty zbieraniem monet, rozsypanych w roztargnieniu po ziemi. Na myśl o czekających go przygodach dzisiejszego popołudnia drżały mu ręce. Gdyby wiedział, jakie niebezpieczeństwo opuściło właśnie las i szło na niego, zadrżałoby mu z pewnością i serce.
Ja - ten, który opisuje to zdarzenie, nie przywykłem do przemocy. Moja wyobraźnia zawsze pracuje na takich obrotach, iż niekiedy nawet nie staram się myśleć o rzeczach przykrych, które kogoś spotkały. Może dlatego, że potrafię wczuć się częściowo w położenie nieszczęśników i zrozumieć ich cierpienie. I tym razem nie będę ze szczegółami opisywał tego, co spotkało pana K. Zapewne sami dopowiecie sobie resztę. Nie trudno bowiem sobie wyobrazić, co było dalej. Mężczyzna przyodziany w skórę niedźwiedzicy kontra niedźwiedź olbrzym żądny za wszelką cenę zaspokoić swoje żądze. Miejscowa ludność do dziś dzień opowiada, że krzyk pana Karola echo odbijało po lesie przez kilka dobrych dni. A krzyki owe słyszane były w całej Puszczy Sandomierskiej.
Jaki z tego wniosek? Jeśli już coś robisz, rób to dobrze. Nawet, jeśli przyświecają ci najczystsze intencje, nie odwalaj fuszerki. Myślę, że gdyby pan Karol podszedł do swojej pracy bardziej profesjonalnie, nie doszłoby do takiego nieszczęścia. Wystarczyło tylko zasięgnąć zdania jakiegoś fachowca, czy aby to niedźwiedzie futro nie nosiła przypadkiem wcześniej jakaś dama. Choć z drugiej strony może i nie doszło do żadnego nieszczęścia. Jedni plotą tak, a inni mówią zgoła co innego. Że niby pan Karol po tych zdarzeniach stał się innym człowiekiem. Częściej się uśmiechał, przestał palić, był o wiele milszy... Niekiedy widywano go na skraju wsi, jak stał i ze smutną miną spoglądał na las... Cóż, byle do wiosny... Karolu. :)
Diony, marzec 2007 r.