Co nieco o procesie twórczym

mst

„Wszyscy pisarze obmyślają, jak dotrzeć do tego miejsca, gdzie spodziewają się jakiejś łączności, przejścia lub zaangażowania w ten tajemniczy proces twórczy” [1]– stwierdziła kiedyś Toni Morrison, amerykańska powieściopisarka i eseistka, laureatka literackiej Nagrody Nobla. „Po zachodzie słońca nie jestem zbyt bystra, dowcipna ani twórcza” [2]. Aby pisać rano, wstawała o piątej, robiła sobie kawę i „czekała na światło dzienne”. Wschód słońca dawał jej impuls do działania, wyzwalał w niej „iskrę” procesu twórczego. „Dla mnie czymś takim jest światło. Światło to sygnał do działania. I nie chodzi o bycie w świetle, ale o rozpoczęcie pracy, nim ono się pojawi” [3]. Od zawsze fascynowała mnie tajemnica procesu twórczego – jak to jest, że czasami pomysły przychodzą jeden za drugim, a czasami umysł przez długi czas nie jest w stanie nas uraczyć choć jednym udanym pomysłem? Jak to jest, że czasami owoc półgodzinnej pracy może być bardziej satysfakcjonujący niż owoc kilkunastu, kilkudziesięciu dni czy lat? Jak to się dzieje, że niekiedy wychodzi nam praktycznie wszystko, a czasami niemal wszystkie pomysły po kolei idą do kosza i końca tego stanu nie widać? Otóż w tym właśnie tkwi siła i piękno tworzenia – jego nieprzewidywalność.

Na pomysł napisania tego tekstu wpadłem przypadkiem, rozmyślając któregoś razu nad moim własnym procesem twórczym. Przez dłuższy czas miałem z tyłu głowy myśl, aby napisać coś dla magazynu Hot Style, chociaż rzadko cokolwiek piszę (prawie wcale). Można powiedzieć, że „czekałem na wenę” – pewnego dnia w końcu przyszła. Zebrałem materiały, usiadłem do komputera, włączyłem ostatnią słuchaną shoegaze’ową playlistę i zabrałem się za pisanie, nie wiedząc tak naprawdę czy ta mieszanka przyniesie cokolwiek satysfakcjonującego. Po kilku minutach pisania przerzuciłem się na słuchany przeze mnie ostatnio album Florence + The Machine, po czym gdy okazało się, że nie mogłem się wystarczająco skupić, to przełączyłem się na muzykę relaksacyjną. Po chwili znów zdecydowałem się ją zmienić – tym razem na playlistę z muzyką klasyczną. W ten sposób, zamiast pisać, szukałem wciąż odpowiedniego muzycznego tła, które najlepiej na mnie tego dnia zadziała. Ostatecznie wygrała cisza, przerywana co jakiś czas przez szum przejeżdżających pod oknem aut, ewentualnie ciche mruczenie kota. W tamtym miejscu doszedłem do istotnego wniosku – musiałem przejść właśnie tę drogę, którą musi przejść każdy twórca chcący odpowiednio zaangażować się w proces twórczy. Musiałem stworzyć wokół siebie odpowiednie warunki, które pomogą wyzwolić tę „iskrę” do tworzenia i sprawią, że pomysł przerodzi się w czyn.

W klasycznych teoriach opisujących proces twórczy mamy do czynienia z etapami. Po raz pierwszy przedstawił je brytyjski uczony Graham Wallas w 1926 roku w swojej książce “The Art Of Thought”. Wyróżnił on cztery następujące po sobie etapy: preparację – polegającą na wykonaniu wstępnych czynności związanych z zebraniem potrzebnych danych oraz sformułowaniem problemu, który ma być rozwiązany; inkubację – polegającą na samoistnym oraz nieświadomym dojrzewaniu czy wylęganiu się pomysłu w czasie przerwy od intencjonalnej pracy nad nim; iluminację– olśnienie związane jest z nagłym rozwiązaniem problemu w konsekwencji pojawienia się momentu wglądu i na końcu weryfikację – polegającą na sprawdzeniu na ile przydatne okaże się wytworzone nowe rozwiązanie [4]. We współczesnych teoriach raczej odstępuje się od podziału procesu na ścisłe fazy na rzecz ich wzajemnego przenikania się i przeplatania. Dlatego też z perspektywy naukowej chciałbym potraktować problem dość luźno, a bardziej skupić się na perspektywie autorskich doświadczeń.

Cały proces twórczy zaczyna się zwykle od poszukiwania pomysłu. Pomysł może wpaść do głowy w każdej chwili i trudno tak naprawdę przewidzieć kiedy to nastąpi, dlatego sporo twórców uczy się siebie, tak by jak najlepiej wykorzystywać czas i dobrze „przyciągać” pomysły. Słynny kompozytor Ludwig van Beethoven, który spędzał większą część popołudnia na energetycznych spacerach, zawsze miał przy sobie ołówek i kilka kartek papieru, by móc w każdej chwili zanotować swoje muzyczne pomysły. Z kolei znany amerykański reżyser Woody Allen całą swoją energię twórczą wykorzystywał na obmyślanie nowych historii. Według niego, aby historia była dobra, potrzebne było „obsesyjne myślenie” o niej. Czynnikiem “przyciągającym pomysły” były dla niego chwilowe zmiany – to one zawsze powodowały u niego świeży przypływ mentalnej energii. W wyzwoleniu w sobie twórczej energii może pomagać zmiana otoczenia, nowe bodźce, muzyka inna niż zwykle, czy inne sposoby poszerzania swoich horyzontów. Trzeba jednak zaznaczyć ważną rzecz – każdy ma swój własny, indywidualny sposób, który musi odnaleźć, analizując siebie, swoje nawyki i unikatowe rzeczy, które na niego twórczo wpływają.

A co, jeśli pomimo naszych starań, ten niecierpliwie wyczekiwany, przełomowy pomysł nie nadchodzi? Słynny niemiecki poeta Johann Wolfgang Goethe kiedyś powiedział: „Jeśli mi się poszczęści, napiszę jedną stronę, ale z reguły to tylko garść słów lub jeszcze mniej, jeśli jestem w mało twórczym nastroju” [5]. Zmorą twórcy był brak inspiracji mimo szczerej chęci tworzenia. Z kolei słynny angielski pisarz Karol Dickens podczas swoich wzlotów wyobraźni osiągał cztery tysiące słów, choć na co dzień liczba ta była o połowę mniejsza. Bywały też jednak dni, w których nie napisał nic. Fascynujące jest to, że pomysły mogą spływać taśmowo dniami, tygodniami, a potem na tyle samo, a nawet i dłużej, zniknąć całkowicie z horyzontu myśli. Dla artysty jest to frustrująca sytuacja. Dla duszy, która wyraża się tworzeniem, brak słów, nut czy innego sposobu artystycznego wyrazu, to jak stracić jakiekolwiek możliwości komunikacji ze światem zewnętrznym. Można się tych okresów obawiać, żyć od kryzysu przez wzlot do kolejnego kryzysu i wzlotu, ale można też ten stan zaakceptować. Jest on nieodłącznym towarzyszem twórczej wędrówki. Co więcej, jest on wręcz potrzebny. Wymusza pewien reset, przerwę, poukładanie myśli. Kiedy zaczniemy go w ten sposób traktować, będziemy spokojniejsi i lepiej przygotowani na moment, kiedy nadejdzie kolejna burza pomysłów. Goethe uznawał za daremne próby pracy bez cienia inspiracji, mówił: „Moją radą jest nie zmuszać się do niczego, lepiej roztrwonić lub przespać ten nieproduktywny czas, niż pisać coś, co nie przyniesie za grosz satysfakcji” [6]. Moim zdaniem należy nauczyć się jak taki czas przetrwać, czekając na właściwy moment do „powrotu” i wykorzystać go na naszą korzyść. Na przykład na poprawki “na zimno” w tym, co się już wcześniej stworzyło.

Kiedy mamy już pomysły, przychodzi czas na wdrożenie ich w życie. Edward Abbey, amerykański pisarz, opowiadał: „Trudno się żyje z pisarzem: kiedy nie pisze, jest smutny, a kiedy pracuje, jest opętany. W każdym razie tak właśnie jest ze mną”[7]. Sam akt twórczy może przybierać formę pewnego „szału”, czegoś, co tak skupia artystę na swoim dziele, że świat zewnętrzny staje się tylko odległym tłem, czymś co się na pewien czas zaciera. Pomysły zaczynają wówczas przychodzić jeden za drugim i układać się w jakiś sposób w jedną całość. Jak to jest, że pomysły „w jakiś sposób” układają się w całość? Nigdy nie potrafiłem sobie tego dokładnie wyjaśnić, ale według mnie gra tutaj mieszanka doświadczenia, inspiracji i instynktów twórcy. To ona sprawia, że akt twórczy („szał twórczy”) staje się czymś wyjątkowym, czymś czego nie da się dokładnie zdefiniować, określić. Twórca wie, że to jest właśnie „ta chwila”. Opisywane historie zaczynają żyć, nuty układają się w spójne melodie, a pociągnięcia pędzlem w rozmaite kształty. To daje satysfakcję, która z czasem uzależnia, przynosi ze sobą strach przed tym, co będzie, gdy tych emocji zabraknie. Chciałoby się, aby ten stan trwał i trwał. Ileż wspaniałych rzeczy można byłoby wtedy dokonać – wydawać album za albumem, książkę za książką czy obraz za obrazem.

A co, jeśli mimo natłoku pomysłów nie wszystko wychodzi tak, jak byśmy tego chcieli? Każdy twórca na pewno kiedyś doświadczał sytuacji w której z początku fantastyczny pomysł idzie po czasie do kosza. Amerykański pisarz i eseista, Jonathan Franzen, tak opowiadał o swojej książce „Korekta”, którą pisał łącznie przez cztery lata: „Byłem w bardzo złej formie. Zaczynało się w piątek, kiedy zdawałem sobie sprawę z tego, że wszystko, nad czym pracowałem cały tydzień, jest do niczego. Szlifowałem to cały dzień, żeby jednak coś wyłuskać, aż koło szesnastej musiałem przyznać, że i tak jest do niczego. Między piątą a szóstą upijałem się wódką, piłem ją kieliszkami. Potem jadłem kolację, dużo za późno, konsumowałem ją z poczuciem porażki. Nienawidziłem siebie cały czas” [8]. Z kolei amerykański nowelista i twórca opowiadań Philip Roth kiedyś powiedział: „Pisanie nie jest ciężką pracą, jest koszmarem!” [9]. Innym razem mówił: “Z tą profesją wiążą się ogromna niepewność, nieprzerwane wątpliwości, które w jakiś sposób cię napędzają. Inne prace mają początek, środek i koniec. W przypadku pisania ciągle zaczyna się od początku” [10]. Można to stwierdzenie rozszerzyć na ogół procesów twórczych. Ślepa uliczka, w którą brniemy, jest całkiem naturalna. Aby stworzyć dobry album muzyczny, trzeba zwykle kilka razy „wyłożyć się” na utworach, które ostatecznie zostają odrzucone i schowane do szuflady. Mogą nie pasować do konceptu czy być niedopracowane. Dużym błędem twórcy jest pewna chęć „trafiania zawsze w punkt”, ciągłego posuwania swoich projektów do przodu – to tylko frustruje. Niedokończonych utworów może być dużo, może być mało, ale mimo wszystko są zapisem pewnych prób. Moim zdaniem godziny spędzone nad dziełem, które ostatecznie idzie do kosza, nie są godzinami straconymi. Wręcz przeciwnie, te godziny rozwijają, gdyż pokazują w którą stronę nie powinniśmy iść w przyszłości, albo uświadamiają co następnym razem zrobić lepiej. Co więcej, po czasie okazuje się często, że ówczesna ślepa uliczka staje się naszym nowym kierunkiem, który decydujemy się obrać.

Generalnie mogę powiedzieć, że całe moje życie od zawsze było tworzeniem czegoś. Na co dzień jestem programistą aplikacji mobilnych – tworzę oprogramowanie. Po godzinach zaś jestem twórcą muzyki elektronicznej. W 2019 roku wydałem album (pod aliasem mst), a następny jest już w drodze. Od zawsze uważałem, że dzień bez stworzenia czegoś nowego jest dniem straconym i zwykle miałem wyrzuty sumienia, kiedy osobiście akurat miałem taki dzień. Nie rozumiałem, że po prostu nie zawsze dało się wykorzystać kreatywnie każdego dnia, kiedy nie było pewnej „iskry do działania”. Z biegiem czasu nauczyłem się rozpoznawać jej symptomy, akceptować jej brak i dostarczać sobie bodźców zewnętrznych, które stanowią źródło inspiracji. Poznałem i zrozumiałem siebie jako artystę, co pozwoliło mi radzić sobie z problemami, które ta profesja przynosi. Dlatego też uważam, że zrozumienie elementów procesu twórczego w codziennym życiu jest czymś, na co każdy twórca powinien zwrócić swoją baczną uwagę – ta wiedza się przydaje.

mst

Tekst inspirowany książką Masona Currey’a – „Daily Rituals. How Artists work”

Przypisy:

[1-3] Wywiad Claudii Brodsky-Lacour i Elissy Schappell, The Art of Fiction No. 134: Toni Morrison, “The Paris Review”, jesień 1993.
[4] E. Nęcka, Twórczość. [W:] J. Strelau (red. nauk.), Psychologia. Podręcznik akademicki. Tom 2. Psychologia ogólna, Gdańskie Wydawnictwo Psychologiczne, Gdańsk 2000, s. 789.
[5-6] Goethe: Conversations and Encounters, eds. David Luke i Robert Pick, Londyn 1966, s. 177.
[7] Postcards from Ed: The Collected Correspondence of Edward Abbey, 1949-1989, ed. David Petersen, Minneapolis 2006, s. 107-108.
[8] Emily Eakin, Into The Dazzling Light, “Observer”, 11 listopada 2001.
[9] Conversations with Philip Roth, ed. George J. Searles, Jackson 1992, s. 218.
[10] David Remnick, Into The Clear, “The New Yorker”, 8 maja 2000, s. 76-89.