Twórczy paradoks demosceny

V0yager

Myśleliście, że będzie kolejne opowiadanie? Nic z tego, na razie trafiają do wirtualnej szuflady. Tym razem porcja przemyśleń związanych ze sceną, jej funkcjonowaniem i realiami. I paradoksem demosceny na miarę paradoksu Fermiego.

Zacznijmy od pewnej tezy: proces twórczy to projekcja własnego ego. Co oznacza, że każde układanie pikseli, ustawianie filtrów i rezonansów, projektowanie efektów i ich optymalizacja ma zadowolić zmysły autora, który przecież jest tu pierwszą wyrocznią i cenzorem w jednym. Sorry, jeśli wydawało się wam, że pisząc zaki, stawiając piksele, czy tam składając efekty, robicie coś na chwałę niepowtarzalności demosceny – jesteście w błędzie. Sytuacja nieco się zmienia, gdy przechodzimy na model pracy zbiorowej – już na tym etapie będziemy poganiani do zmieniania własnej optyki – a bo tu melodia za szybka, syrenka z biustem nie pasuje do koncepcji dema, albo tunele są passe. Praca w drużynie nieco oczyszcza nasz egoizm, jednak to wciąż ego jest kluczem i to specyficzne, artystyczne samozadowolenie. Dalej nasze ego rozmywa się jeszcze bardziej, atakowane ocenami widzów i słuchaczy, ale nie zawsze dostrzeżemy pełny obraz, bo krytyka nie tylko ma na celu doskonalenie naszych umiejętności, czy wskazanie oczywistych błędów – często powstaje z zawiści. Tak samo fałszywym przyjacielem może okazać się zbytnie pobłażanie naszych kolegów, klepiących nas po ramionach za elementarne osiągnięcia.

Artyści – egoiści, koledzy, którzy nie zawsze bywają szczerzy (bo jeszcze się artysta obrazi), konkurencja konkursowa czasami napędzana zawiścią i głosowaniem po ksywach. Prawda, że ten obraz wprowadza mętlik w wasz, do tej pory idealistyczny obraz demosceny? Jesteśmy tylko ludźmi, stać nas na błędy i wady. W społecznościach mogą się one kumulować. Warto jednak po prostu być szczerym. Kopnąć zakochanego w swoich dziełach muzyka do ekspansji w innych kierunkach. Pochwalić za to, co naprawdę się udało. Nie szczędzić ciepłych słów za rzeczy, które wyjątkowo przypadły nam do gustu – bo o ile krytyka bywa demotywująca, a pochwały – rozleniwiające, to najgorsze co można uczynić, to po prostu nie zrobić nic. Przejść obojętnie, nie głosować, unikać oceny, komentarza.

Oczywistym paradoksem demosceny jest to, że im więcej w dziełach wystawianych w konkursach popkultury – tym większe szanse na wygraną. Skoczny rytm, chwytliwa melodia. Krągłe kobiece kształty, perfekcyjnie zsynchronizowane efekty. Jakże dalekie to od żywiołu, jakim demoscena była kilka dekad wcześniej. Wydawałoby się, że tak długa droga dzieli punk rocka od pop disco, ale odkrycie schematów w funkcjonowaniu tłumów daje nad nimi władzę i upragnione zwycięstwo – w tym przypadku w konkursach.

Wskazałem na razie trzy zjawiska: wewnętrzny egoizm twórczy, jego rekalibrację pod wpływem opinii i wreszcie – proces doskonalenia umiejętności, prowadzący często do umiejętnego wykorzystywania socjologicznych cech tłumu, czyli: najczęściej prostą drogę do zwycięstw. To jasne, że to nie jest pełen obraz tego, czym jest demoscena. W końcu to subkultura, która wyrosła z buntu, zawsze skupiająca outsiderów, awangardę. Eksperymentująca. Do czasu, aż dociera się do ściany.

Ja miałem tak kilka lat wstecz, kiedy różne okoliczności sprawiły, że przestałem odwiedzać demo-parties. Na początku – uwierało, jak kawał kamulca w bucie. Czegoś brakowało. Później spowszedniało – przyszło przyzwyczajenie do nowych warunków. W kolejnym etapie – zwyczajnie przestałem oglądać dema. Wciąż uważam demoscenę za coś, co mnie kształtowało. Zarówno w pozytywnym ujęciu (nabrania pokory do własnych dzieł), jak i negatywnym (pewnie, że łatwo się zatracić w zabawie przy używkach), na pewno wciąż jest to coś, co wyrwało mi z życia wiele miesięcy, ograniczając kontakty z rodziną i rzeczywistością. Na pewno warto było odczuć gorycz porażki i słodki smak sukcesu. Na pewno też warto było walczyć, mając w świadomości poziom rozgrywek.

W zeszłym roku podczas Pixel Heaven odbyłem krótką rozmowę, która skłoniła mnie do spróbowania jeszcze raz tego, co zaniedbywałem – SID-a – skończyło się na kilku utworach. W tym roku wiele wydarzeń z życia sprawiło, że przestałem zajmować się muzyką w ogóle. To znaczy porzuciłem nuty i klawiaturę pianina bez ochoty, by do tego wracać. Może kiedyś, w nieokreślonej przyszłości. Kolejny paradoks – wyciszyć się, by (być może) dalej grać.

Na takim etapie pozostawiam wam myśl do rozważenia: docierając do muru oczywiście można rozważać, jak go obejść, podkopać czy przeskoczyć, jednak też można uznać: ok, zrobiłem tyle, na ile mnie było stać, po co iść dalej? Może czas rozwijać się w innych kierunkach, albo po prostu poleżeć odłogiem, do góry brzuchem i patrzeć, jak tymi samymi ścieżkami podążają inni (i co z tego wynika).

V0yager