Dar, odc. 1

V0yager

Nigdy nie miałem dobrego kontaktu ze swoim ojcem. Byliśmy jak z dwóch innych światów, najlepsze co wspólnie nam wychodziło to milczenie. Myślałem, że już tak zostanie na zawsze. Jednak nic nie jest na zawsze. Po prostu, zbieg najdziwniejszych okoliczności i niespodziewanych zdarzeń doprowadził mnie do ściany, której sam nie potrafiłem przekroczyć. Najpierw pomyślałem, że to początek szaleństwa. Wiecie, pierwsze objawy, sugerujące że coś jest nie tak. Takie przebłyski. Później było jeszcze gorzej. Właściwie niemal nabierałem pewności, że mój mózg wybrał sobie za cel zaistnieć w jakiejś alternatywnej rzeczywistości. Co byście zrobili w takiej sytuacji? Wiem, rozsądek podpowiada wizytę u psychoanalityka, tylko... moje objawy wpędziłyby pewnie w zakłopotanie niejednego specjalistę. Nie oszukujmy się, w takich sytuacjach, gdy świat wokół zdaje się wariować szybciej, poszukamy rady u zaufanych przyjaciół, niż u specjalistów. Problem w tym, że nigdy nie miałem przyjaciół. Nie licząc psa, choć z niego to żaden diagnostyk, ale... jest coś kojącego i uspakajającego w psim spojrzeniu. Czasami myślę, że rozumie mnie lepiej, niż wszyscy do tej porty napotkani na mojej drodze ludzie. Ale nie jest w stanie poukładać rozpadającego się w cząstki świata. Dlatego właśnie odważyłem się. Pierwszy raz od kilku lat (przestałem już dokładnie liczyć) zadzwoniłem do matki. Odebrała po piątym sygnale, kiedy już miałem zerwać połączenie. Wiem, że jest starej daty, że wciąż używa klasycznego stacjonarnego telefonu. Nie, żebym widział w tym coś złego, ale rodzinny dom jest pokaźny (ma też spory ogródek), dlatego nie liczyłem na to, że od razu się dodzwonię. Usłyszałem przez głośnik suchy, despotyczny ton (nic się nie zmieniło przez lata). Właściwie spodziewałem się tego i równie służbowo odpowiedziałem:

- Cześć mamo. Czy w naszej rodzinie mieliśmy chorych psychicznie przodków?

- Dopadło i ciebie? Przyjedź - odpowiedziała i odłożyła słuchawkę.

Nie takiej odpowiedzi się spodziewałem. Raczej zaprzeczenia lub potwierdzenia. Dostałem pośrednie potwierdzenie i wyrażoną tonem głosu konieczność spotkania się w cztery oczy. Właściwie, nie miałem wyboru, bo objawy tego szaleństwa z dnia na dzień pogłębiały się. Spakowałem plecak, zarezerwowałem i opłaciłem bilet na pociąg i resztę dnia spędziłem na przygotowaniach i domykaniu spraw niecierpiących zwłoki.

***

Dawno nie obserwowałem świata zza szyb mknącego po torach pociągu. Do autobusu i tak by mnie nie wpuścili z psem. Takie zasady. Zapatrzony w pracę, umęczony własnymi problemami nie dostrzegłem, jak szybko zmienił się świat wokół mnie. Podróż, która niegdyś zajmowała sześć, może siedem godzin, dziś zajęła zaledwie połowę tego czasu, choć i tak musiałem kombinować dojazd busem. Taki już jest urok tych małych miast, dogorywających na skraju pędzącej do przodu rzeczywistości. Wynająłem przez Internet miejsce w hotelu w położonym blisko nieczynnego dworca kolejowego. Okazał się znacznie brzydszy, niż na zdjęciach, ale w pokojach było w miarę czysto, no i przyjmowali gości z psami. Pół godziny zajęło mi ogarnięcie się po podróży, nakarmienie mojego czworonoga i przygotowanie do spaceru. Kilometr, piętnaście minut drogi do celu. Prosta droga, jak z bicza strzelił. Jednak geograficzna odległość to zupełnie coś innego, niż setki obrazów zachowanych w pamięci, odświeżanych teraz przez widoki dawno nieodwiedzanych miejsc. Wszechobecne zmiany: nowe szyldy, budynki popadające w ruinę, wycięte drzewa. Zabawnie jest zestawiać zapamiętane obrazy z ponad dekadą upływu czasu, działalności ludzi i natury.

Furtkę wiodącą do rodzinnej posiadłości otworzyłem kluczem (pasował). Przywiązałem psa do ławki stojącej w ogrodzie. Zapukałem w drzwi, które otworzyły się na oszczędne powitanie mojej matki. Zaproponowała herbatę, nie odmówiłem. Tak jak zawsze, rozmowa się nie kleiła, więc dała mi wskazówki na drogę, kanapkę, kawałek kiełbasy dla psiaka i wydelegowała w podróż nad pobliską rzekę. Tam gdzie zawsze był ojciec, miał mi wszystko wyjaśnić.

Całe lata upłynęły od momentu, kiedy byłem w tym lesie ostatni raz. Teraz trudno było mu nadać miano lasu - zmizerniał w otoczeniu przerośniętych blokowisk i zbrzydł, jakby utracił swoją pierwotność, oddając ją ławkom, koszom na śmieci i drewnianym chatkom dla zmęczonych podróżnych. Jedno się nie zmieniło - butelki i puszki poniewierające się między drzewami i krzakami. Mój pies zwiedzał to miejsce z nosem przylepionym do ziemi. Był tu pierwszy raz, zbierał nowe zapachy. Prawie półgodzinna podróż wijącą się nad rzeką ścieżką (dobrze wydeptaną i rozjechaną oponami rowerów) zaprowadziła mnie nad zakręt niewielkiej rzeki. Był tu. Wyczuwałem to instynktownie, prawie jak pies, który wietrzy w zapachu znajome aromaty. Choć aromatem trudno było to nazwać - to raczej cuchnąca mikstura wypalonego tytoniu i odoru wódki. Dobrze pamiętałem ten zapach, towarzyszył mi przez wiele lat, w domu i właśnie tu, nad rzeką, gdzie ojciec próbował zarazić mnie pasją do łowienia ryb. Nic z tego. Byłem dzieckiem wychowanym z komputerem i tabletem. Łowienie ryb? W takie rzeczy nie grałem. I chyba tak samo, jak nasze światy, rozmijały się zawsze nasze słowa.

Wpatrywałem się kilka minut w zgarbioną sylwetkę, potężną, okrytą długą kurtką w brunatno-zielonych barwach. Osadzoną na niewielkim, składanym krzesełku, które wydawało się ledwo dźwigać ten ciężar. Wszystko wokół jakby zamarło, zastygło w bezruchu. Tafla wody była gładka jak lustro, a ptaki gdzieś odfrunęły. I tylko ta potężna sylwetka zakłócała bezruch, od czasu do czasu wykonując naprzemiennie gesty sięgania po manierkę (raczej nie było w niej wody) i okrywania się gęstą chmurą tytoniowego dymu (chyba coś odkupionego od pokątnych handlarzy, z domieszką nieznośnie gryzącego w nozdrza składnika). Wszystko zamarło w takiej powtarzającej się chwili, jakby czas postanowił zakpić z rzeczywistości i zapętlić dwa powtarzające się gesty. Każdy z nich był baletem wiecznego alkoholika i nałogowego palacza. Wpatrywałem się w to jak w transie. To on przerwał - bez odwracania się, sięgnął do torby, wyciągnął z niej drugie wędkarskie krzesełko, wprawnym ruchem rąk rozłożył je i zaprosił krótkim, gardłowym "Siadaj".

Usiadłem, mój pies warknął. Ojciec po raz pierwszy wykazał zainteresowanie - sięgnął łapczywie wielką ręką do sierści, ale mój pies ostrzegawczo warknął drugi raz i odsunął się poza zasięg rąk. Siedziałem i gapiłem się w wodę. Po kilku minutach postanowiłem odezwać się, zapytać, jednak to on mnie uprzedził.

- Z innego powodu byś nie przyszedł. Prawda? - nie czekał na moje potwierdzenie lub zaprzeczenie. - W końcu musiało cię dopaść, taka już rodzinna tradycja - chrząknął, splunął na ziemię, pociągnął głęboki łyk z manierki i podsunął ją pod mój nos. Odmówiłem, kręcąc głową.

- Myślałem, że tobie się upiecze - kontynuował. - Była jakaś nadzieja, przez wiele lat uważałem, że ty jesteś wolny, że już nikt więcej... - przerwał, zamyślił się. - Ale widać to już tak głęboko tkwi we krwi, uwiło sobie gniazdo w naszych genach, że... chyba trzeba było nie mieć dzieci.

Milczałem, czekałem na to, co jeszcze powie. Znów wybrzmiewała kilkuminutowa cisza. Pogoda zmieniała się, jakby w rytm nastroju i rozmowy - chmury zakryły niebo, a z ciemnych obłoków lunął deszcz. Nałożyłem kaptur na głowę, a pies skrył się pod moimi nogami.

- Nie ty pierwszy i nie ostatni, jeśli masz już dzieciaka - obrócił głowę w moją stronę. - A masz?

- Nie, nie mam - tak brzmiały moje pierwsze słowa. Po tylu latach izolacji od rodziny, jakoś nie potrafiłem zdobyć się na nic więcej.

- To chyba dobrze - kontynuował. - A może nie, może tym razem byłoby inaczej. Pewnie nie, ale zawsze można mieć nadzieję - przerwał, zapalił zapałkę, wyciągnął z pomiętej paczki papierosa i głęboko wciągnął dym do płuc. W chmurze z dymu snuł dalej swoją opowieść. - To sięga przynajmniej kilku pokoleń wstecz, czasem przechodzi z kobiety na syna, czasem z ojca na córkę, innym razem z ojca na syna i tak dalej. Ale zawsze jest tylko jeden. Ten który ma dar - znów tytoniowy wdech i wydech. Twój prapradziad prowadził cyrk. W popisowym numerze wróżył z kart. Przyszłość. Wyliczał ludziom daty zmian w liniach życia, opowiadał o nadciągającej miłości i materialnych profitach. Tak naprawdę to chyba nie używał kart. Były tylko zasłoną dla jasnowidza. Po prostu dostrzegał coś w zawiłych liniach czasu. Prababka miała bardziej zwariowany dar - potrafiła słuchać myśli bardzo małych dzieci. Naprawdę małych - takich, które jeszcze się nie wykluły z łona. Spisywała to wszystko w ukrytym w podwójnym dnie szuflady pamiętniku. Stąd o tym wiem. Dziwne tam były rzeczy - myśli nienarodzonych dzieci są nieskładne i żywiołowe. Ale ona potrafiła znaleźć wzorce. Nawet kilka z nich uratowała przez uduszeniem, pijaną matką, albo kobietą, która próbowała poronić. Różne są tam opowieści, weź, zrozumiesz - sięgnął do swojej przepastnej torby i wyjął opakowane w pergamin zawiniątko. Wziąłem je i rozpakowałem. W środku był zamknięty w skórzanej oprawce gruby notes. Pełen miniaturowych znaków, porządnie ułożonych na liniach.

- Dziękuję - powiedziałem.

- Jeszcze nie dziękuj. Najważniejsze przed tobą. O twoim dziadku nic nie wiem. Prawie nic. Był zamknięty w sobie. Rzadko rozmawiał z rodziną, a cały swój wolny czas spędzał w górach. Tylko się domyślam, że jego dar miał jakiś związek ze skałami. Że coś słyszał w gwiździe wiatru przelatującego przez szczeliny. Albo dostrzegał jakieś wzorce. Nigdy tego nie powiedział, ale widziałem go parę razy wpatrzonego w skały. Długo nie odrywał od nich wzroku, czegoś nasłuchiwał. Później nagle bez słowa odwracał się, jak wybudzony z transu spoglądał na nas, mnie, twoja babcię i mojego brata, uciekał wzrokiem przed nami i ruszał bez słowa przed siebie.

- Ja... - umilkł i zamyślił się. Kontynuował dopiero po dłuższej chwili. - Ja... widzę w wodzie. Przeszłość ludzi. I zwierząt. I takich małych, żywych kiedyś organizmów. Zawsze, tylko nad rzeką. Jakby woda przewodziła przeszłe wydarzenia i chciała mi je ukazać - odrzucił nagle na ziemię niedopałek papierosa, który oparzył go w palce. - Kiedyś myślałem, że zgłupiałem totalnie już przez tę wódkę. Wiesz, nigdy nie wylewałem za kołnierz. No i pewnie pokarało mnie wizjami, czy czymś w tym rodzaju. Tak sobie naiwnie myślałem. Tylko że odstawienie używek nic nie zmieniało. Było jeszcze gorzej, bo docierało to do mnie w jaskrawych, ostrych barwach. Bez tych mroczków i otępienia. Nie, nie chcę się usprawiedliwiać. Za późno. Za dużo wódki w życiu przelałem przez gardło. A z nią za dużo błędów popełniłem - przerwał i wskazał nagle palcem korzenie jednego z drzew, wpijające się w wodę. - Widzisz to drzewo? - spytał.

- Tak - potwierdziłem.

- Tam, owinięte w korzenie tkwi małe ciało. Jest oplecione w uścisku drzewa jak w ściśle przylegającym kokonie. Jakby nigdy stamtąd nie wychodziło. Ale to nieprawda. Bo wiele lat wstecz nad brzeg rzeki przyszła kobieta. Miała ze sobą zawiniątko. Takie wielkości dojrzałego arbuza. Jeszcze ciepłe, choć z każdą chwilą uchodziło z niego życie. Dziecko. Niechciane i niepotrzebne. Urodziła w tajemnicy, porzucona przez przyjaciół i faceta. Zrozpaczona. Nikt nie wiedział. Przyszła tu, jeszcze z obolałym od porodu ciałem, już z martwym, uduszonym noworodkiem. Zawinęła go w kilka prześcieradeł. Potem obwiązała sznurem i obciążyła kamieniami. Pracowała nad tym obciążeniem całą noc, bo kamienie trudno było przywiązać. Kiedy już uznała, że wystarczy, rzuciła ten mały, martwy ochłap mięsa w wodę. Traf chciał, że zawiniątko spadło pod młodym jeszcze drzewem, które szukało swoimi wiciami wody. Mijały lata, sznury zsuwały się z okrągłych kamieni. W końcu zawiniątko wypłynęło i od spodu dotknęło korzeni. Kolejne dekady upłynęły, a ciekawskie drzewo otuliło resztki - przerwał i spojrzał na mnie zbyt przytomnym wzrokiem, jak na ilość alkoholu, którą wchłonął. - Nie wierzysz mi? - zapytał. Potwierdziłem skinieniem głowy.

- Twoja matka też nie wierzyła. Pamiętasz, że byłem kiedyś nurkiem? - ponownie skinąłem głową. - No to pamiętasz też pewnie tych wszystkich ludzi w mundurach i zamieszanie nad rzeką? - jeszcze raz potwierdziłem. - Wtedy szukaliśmy jakiejś zaginionej dziewczyny, przeczesując muliste dno rzeki. Ale jej tam nie było. Wiedziałem, tylko chciałem zrobić coś innego. Wyłowić coś, co paliło mój umysł od lat. Na dnie tej rzeki, kilka kilometrów stąd ktoś usypał podwodny kurhan. Dawno temu. Był sumienny - musiał nurkować wiele razy i to bez sprzętu, znosił w jedno miejsce kamienie. Ciężkie, płaskie. I układał je precyzyjnie jak doświadczony murarz. Po to, by ukryć swoją zbrodnie. Zabił i zgwałcił. Ciało pociął na części, głęboko w lesie. Każdą z nich ukrył w innym miejscu. Zawsze pod wodą, ale w wielu rzekach. To było bardzo dawno temu. Tak dawno, że na podróże musiał poświęcić miesiące. Części ciała rozbierał aż do kości i to właśnie kości ukrywał pod wodą. Znalazłem pięć takich kurhanów, później nie miałem już na to sił. W każdym ze szczątków zachował się ból. Nie wiem, jak to możliwe, że on tego nie czuł.

Znów chwila ciszy. Kiedyś nie znosiłem, jak w ten sposób przerywał opowieści. Milkł, a jego wzrok zapadał się w pustkę. Teraz zaczynałem powoli rozumieć, skąd to wszystko się brało. Widział inny świat, w który nie chciał mnie wprowadzać. Trawiłem w myślach fragmenty układanki, którymi mnie uraczył. Przez wspólną tajemnicę nie stawał mi się bliższy, ale po raz pierwszy odetchnąłem w myślach, kiedy nastała cisza. Sam ją przerwałem.

- Wiele tu wokół... martwych? - zapytałem.

- W promieniu kilkudziesięciu metrów? Kilometra? W całej rzece? - odpowiedział pytaniem na moje pytanie.

- W pobliżu, tu gdzie siedzimy.

- Więcej niż ci się wydaje. Rzeka jest tu głęboka, a ta dróżka okryta całunem z krzewów sprzyja złu. Kryje zbrodnie. Pomaga kryć się w cieniu. Często tu bywam, bo mogę w ten sposób spłoszyć jakieś bydle. Choć bydlęta nie zasłużyły by mówić o nich źle. To my je tak traktujemy - przerwał, po dłuższej chwili podjął wątek. - Nie ma w okolicy tak wielu miejsc naznaczonych cierpieniem. Niekiedy odbija się to na drzewach, tak jak tu - wskazał gdzieś za siebie. Spojrzałem, dostrzegłem owalną polanę z wyschniętą trawą i parą martwych drzew.

- Nic tu nie chce rosnąć, chociaż woda płynie pod spodem. Tam jest podziemny ciek, w którym gromadzą się kości - znów zamilkł.

- Czterysta trzydzieści dwa gwałtownie przerwane istnienia, skoro musisz wiedzieć. I o wiele więcej zwierząt. Te trudno mi zliczyć, bo widzę tylko wygasłe ogniki życia. Są inne od ludzkich.

- Rozmawiasz ze zmarłymi? Wiesz, jak Nekroskop Lumleya...

- Ach, ten od wampirów i rozmów przy grobach zmarłych? Nie, nie słyszę szeptów zmarłych, ani oni mnie nie słyszą. Po prostu nachodzą mnie w wizjach, kiedy tylko jestem blisko rzeki, jakby chcieli pokazać mi swoją śmierć i cierpienie. Tylko to - wskazał na ukrytą w kieszeni flaszkę - łagodzi te obrazy. Ale i tak znam już te historie na pamięć. Kiedy unikam rzek, ich wspomnienia przychodzą we snach. Dlatego już nie śpię z matką, budziłem ją krzykiem. Nie, nie będę się skarżył na los. Przywykłem. Udało mi się pomóc paru rodzinom, przynajmniej wiedzą co się stało z ich bliskimi. Ale dość na dziś. Idź do domu, zjedz coś, odpocznij.

- Mam miejsce w hotelu.

- Tym obskurnym czymś w centrum? Nie radzę.

- Już się rozpakowałem, poza tym matka nie lubi psów.

- Racja, ja też nie. Za dużo wiedzą, za pełno ich wszędzie. Nie lubi, bo ma powody - kiedy jej ukochany pupil zmarł, nigdy już nie potrafiła dojść do siebie. Teraz odwraca wzrok, jak widzi psa. Idź już. Odpocznij. Jutro mi powiesz, co cię dopadło. Ja jeszcze posiedzę, do zmroku. Połowię. Sam. Ostatnie słowo zabrzmiało jak rozkaz. Wstałem, odwróciłem się i poszedłem. Towarzyszył mi tylko odgłos czterech łap drepczących tuż obok. Narzuciłem szybkie tempo. Trzydzieści minut zabrała nam droga do hotelu. Padłem na łóżko, a myśli błądziły wewnątrz mojej głowy aż do północy. Nie wiedziałem czy wierzyć we wszystko, co usłyszałem. Pamiętnik prababki. Muszę go przeczytać. I była to ostatnia świadoma myśl, zanim koszmary porwały mnie ze sobą, prowadziłem we śnie pojedynek z własnymi myślami, które chciały wpędzić mnie w szaleństwo.

CDN

V0yager