Niedzielna dystrybucja bajtów

WiLL

Giełdy komputerowe były znaczącą częścią rewolucji informatycznej, jaka miała miejsce w latach osiemdziesiątych w naszym pięknym kraju. Kto pamięta świat bez Internetu ten wie, że bity i bajty wędrowały do domów m.in. właśnie z giełd komputerowych, które oprócz wymiany „sąsiedzkiej” były jedynym źródłem nowego oprogramowania.

We Wrocławiu pierwszą z nich była giełda w studenckim klubie „Tawerna” i szybko okazało się, że wykończyła ją... jej własna popularność. Metraż budynku już po pierwszym półroczu działalności okazał się niewystarczający, zarówno dla sprzedających, jak i kupujących. Organizatorem była Politechnika Wrocławska, która szybko zmieniła lokalizację giełdy na teren stołówki. Tutaj też po jakimś czasie zabrakło miejsca. Niemożliwością było wykupienie stolika, gdyż te posiadały roczne rezerwacje. Pamiętam całe setki zgrabnie ułożonych kaset magnetofonowych, przeplatane 8-bitowym sprzętem do sprzedaży oraz charakterystyczny zapach gotowanych parówek. Te bowiem były sprzedawane w giełdowym bufecie, którego całe MENU składało się właśnie z tychże parówek, serwowanych z chlebem, musztardą i butelkowaną pepsi-colą.

Kolejka ustawiała się już o godzinie 8.00 (choć giełdę otwierano o dziesiątej). Karny łańcuszek kilkuset osób wił się wokół stołówki, sprzedających wpuszczano tylnym wejściem. Widząc tak duże zainteresowanie we Wrocławiu otwarto kilka mniejszych giełd odbywających się w sobotę, m.in. w studenckim klubie „Studnia” oraz w kilku szkołach podstawowych. Giełdy te jednak nie funkcjonowały za długo. Pamiętam pierwszą 16-bitową maszynę (AMIGĘ !) i tłum ustawiający się, aby zobaczyć demo „STAR WARS”. Było to zapętlone kilkadziesiąt klatek z filmu bez dźwięku i aż trudno uwierzyć, że ta krótka animacja (prezentowana na czternastocalowym monitorze) gromadziła tłum gapiów i dość często było słychać dźwięk opadającej szczęki. To była moc nieporównywalna do tego, co dzisiaj można zobaczyć na 60'' ekranie w 3D.

Moja przygoda z giełdą rozpoczęła się od rozmowy z pewnym sprzedawcą. Dostał on powołanie do wojska i nie mógł kontynuować swojej działalności, stąd też zaproponował mi czysty układ: przejmuję stanowisko za niewygórowane pieniądze, które wraz ze sprzętem, kasetami oraz barwnym katalogiem gier (posegregowane wycinki z zagranicznych gazet) będę spłacał ratalnie. I tak też się stało w połowie 1991 roku (byłem w II klasie liceum). Miałem swoje własne stoisko, sprzedawałem kasety i nagrywałem dyskietki dla ZX SPECTRUM.

Udało mi się! Wokół tego, co robiłem, skupiłem grupę ludzi (miałem taką zasadę, że każdy, kto robił coś więcej niż tylko grał, miał dostęp do mojej biblioteki oprogramowania za darmo) i udało nam się wydać pierwszy polski e-mag na ZX-a o dumnej nazwie „ZX LAND”. Nawiązałem też znajomość z doktorem z Politechniki Wrocławskiej, który programował dość biegle w BASIC-u :) i przekazywał mi swoje programy o tematyce matematycznej (nie do końca rozumiałem, co one robią) do dalszej dystrybucji. Dekadę później dowiedziałem się, że to był taki system dystrybucji oprogramowania, zwany „freeware”, ale wtedy nikt nie znał takiego terminu. Co ciekawe programy do liczenia macierzy i całek (i czego tam jeszcze) znalazły swoich nabywców, co uszczęśliwiło mojego znajomego!

Już wtedy (niestety) wiedziałem, że jestem dinozaurem giełdowym. Stoisko udało mi się utrzymać nieco ponad rok. Ruch w interesie był niewielki, a zalew szaraków (czyli PC-tów i Amig) zdominował giełdę. W tym czasie stoisk dla 8-bit ubywało z niedzieli na niedzielę. Zostałem ja, kolega serwujący oprogramowanie dla Atari 800 XL / 65XE i kilka osób z softem dla C64. To wszystko… a dookoła apokaliptyczny widok 16-bitowców.

W pewnym momencie opłata placowa nie pokrywała zysków ze sprzedaży, dodatkowym problemem był zanik oprogramowania dla ZX Spectrum i to był moment, w którym stwierdziłem, że należy się wycofać. Kończył się rok 1992.

WiLL