Biuro rzeczy zagubionych

V0yager

Istnieją takie miejsca, które wydają się być wyrwane z rzeczywistości. Nie pasują do niej, tkwią wciąż osadzone w innej linii czasu. Bary mleczne na obrzeżach centrów miast, pełne starszych ludzi w szarych, zniszczonych płaszczach, niekiedy przemieszanych ze studentami i całymi, zmęczonymi życiem, rodzinami. Zazwyczaj zerkam na takie miejsca ukradkiem przez szybę, nigdy do nich nie zaglądając, jakbym od zawsze obawiał się, że mnie pochłoną, wyrwą z rytmu miasta i posadzą nad miską z fasolą okraszoną masłem. Z jednej strony tkwi gdzieś we mnie strach przed utratą osiągniętego statusu, z drugiej boję się, że ta fasolka mogłaby być przepyszna, a ja na stałe wprowadziłbym do rytmu codziennych rytuałów wizyty w barze mlecznym, wtapiając się w jeszcze jeden poszarzały tłum.

Moim miejscem, okrytym tajemnicą, do którego przez wiele lat bałem się zajrzeć, było tkwiące głęboko w trzewiach dworca kolejowego Biuro Rzeczy Zagubionych. Nie "znalezionych", ale właśnie "zagubionych". I to zagubione miejsce, ze zgubami w nazwie intrygowało mnie latami. Za każdym razem, gdy wracałem z pracy, przechodziłem tunelem łączącym zejścia na perony. Zawsze wybierałem najdalej położony łącznik, mało kto znał tę trasę i mało kto zapuszczał się w odległy tunel. A ten ukrywał niezwykłe atrakcje: pokryte kurzem witryny salonu gier wypełnionego flipperami i automatami do gier, zachęcającymi rozbłyskami świateł i beepami chiptune'ów. Nigdy nie widziałem w środku graczy, ale może nie byłem wystarczająco uważnym obserwatorem. Dalej tkwił jeszcze jeden, nieco młodszy relikt komputerowy: kafejka internetowa z zabudowanymi boksami, w których pewnie kryli się jacyś gracze, do których domów jeszcze nie dotarł Internet. Biuro Rzeczy Zagubionych mieściło się pomiędzy salonem gier i kafejką. Właściwie było to wejście ze strzałką, wskazującą zakręt w prawo. W tym zaułku zaułków, gdzieś za zakrętem ukrywał się przybytek, w którym miejsce spoczynku znalazły zguby. Zawsze zastanawiałem się, przechodząc obok tego niepozornego szyldu, czy odnalazłbym wewnątrz jakieś zguby. Nie przypominam sobie, żebym cokolwiek, kiedykolwiek zgubił, ale myśl była kusząca. I znikała zawsze, gdy już opuściłem tunel, mieszając się z anonimowym tłumem, powracającym z pracy.

Tego dnia było inaczej. Zamiast minąć salon gier, potem szyld biura i kafejkę, zatrzymałem się w połowie drogi. Napis na szyldzie był stary, świadczyły o tym rysy i zadrapania, ale zadbany, jakby codziennie ktoś przecierał litera po literce i uzupełniał braki łuszczącej się farby. Pięć kroków pozwoliło mi stanąć w wąskim przejściu. Następne pięć doprowadziło do zakrętu. Obrót o dziewięćdziesiąt stopni i jeszcze pięć kroków. I znów strzałka, tym razem w lewo. Korytarz za kolejnym zakrętem był nienaturalnie długi i oświetlony równym rzędem świetlówek. Sztuczne, jednorodne światło podkreślało jego niezwykły charakter. Żadna ze świetlówek nie migotała, nie świeciła innym odcieniem, ani nie była przygaszona. Wszystko zbyt idealne i dopracowane. Nawet ekranik mojego telefonu nigdy nie był tak równomiernie oświetlony. Drzwi na krańcu korytarza nie miały żadnych oznaczeń, nie było też przycisku domofonu, albo dzwonka. Czułem się trochę jak w wyidealizowanej scenie z gry.

Zapukałem. Odpowiedziała cisza. Zapukałem jeszcze raz i nacisnąłem klamkę. Drzwi otworzyły się na niewielki pokój, w którego centrum znajdowało się biurko i fotel z oparciem. Nikogo nie było w środku. Przez chwilę, bo gdzieś z prawej strony usłyszałem odgłos przelewanej wody, za nim dźwięk łyżeczki obijającej się o krawędź porcelanowego kubka. Czekałem. Sprawczyni tej małej etiudy wyłoniła się zza drzwi, przypatrując się bacznie niespodziewanemu gościowi.

- Dzień dobry - przywitałem kobietę. Była w nieokreślonym, średnim wieku, kryjąc wiek za szkłami rogowych okularów i pod misternie ułożonym kokiem.

- Dzień dobry - odpowiedziała. - Czym mogę służyć?.

Chwila ciszy przeciągała się. Nie wiedziałem, co powiedzieć i jak wytłumaczyć swoje najście. Wybrałem najprostsze możliwe wytłumaczenie: - Szukam...

Nie zdążyłem dokończyć, przerwała mi, siadając jednocześnie na biurowym fotelu. - Proszę o imię i nazwisko, datę urodzenia i imiona rodziców. Odruchowo odpowiedziałem, przekazując ciąg danych identyfikacyjnych. Nie odpowiedziała, zajęta stukaniem w klawiaturę i klikaniem. Miałem przez chwilę wrażenie, że pokój, w którym się znajdowałem poruszył się. Musiało to być jednak złudzenie.

- Zna pan regulamin? - zwróciła swój wzrok na mnie i oczekiwała na odpowiedź.

- Nie - odpowiedziałem zgodnie z prawdą.

- Może pan przeczytać i podpisać jego skróconą wersję, kompletny zestaw zasad przekażę panu w e-mailu. - podała mi dwustronnie zadrukowaną kartkę, a ja odwdzięczyłem się dyktując adres. Nie było wśród zasad niczego zaskakującego, choć Buro Rzeczy Zagubionych działało raczej jak wypożyczalnia odnalezionych w jego magazynie gadżetów. Można było wypożyczyć dowolny przedmiot i przetrzymać go przez jeden dzień, jeśli złamało się tę regułę, przedmiot pozostawał własnością wypożyczającego, a biuro od tego momentu przestawało świadczyć usługi. Fair enough. Podpisałem, telefon w kieszeni zasygnalizował odebranie e-maila.

- Zapraszam - usłyszałem, i już byliśmy za przypominającymi grodź na statku drzwiami prowadzącymi do magazynu. Po pokonaniu schodów prowadzących w dół (byliśmy chyba na poziomie peronów) i zaledwie kilkunastu krokach, kobieta zatrzymała się, otworzyła kartą magnetyczną drzwi i zaprosiła mnie do środka.

- Kiedy wybierze pan odpowiedni przedmiot, proszę nacisnąć dzwonek znajdujący się przy drzwiach. Nie radzę wychodzić samemu, zgubi się pan - zanim wybrzmiało słowo "pan", otwierała już drzwi i wracała do biura. Zostałem sam. Równo ułożone na półkach pudła zajmowały trzy ściany pomieszczenia. Podszedłem do tego, które znajdowało się na wprost - dużego, o długości około metra. Wysunąłem je z półki, położyłem na stoliku znajdującym się obok drzwi. Otworzyłem. Oniemiałem.

Dawno nie widziałem już tego pudełka. Strząsając na boki płatki styropianu, odkrywałem kolorowe, podniszczone zdjęcie: kosmiczny myśliwiec, bolid F1, jakiś anonimowy piłkarz. W kartonie były jeszcze inne pudełka i kilka kaset magnetofonowych. Bez zastanowienia domknąłem pudło i wcisnąłem dzwonek. Kilka minut później, wyposażony w pożyczoną, pokaźną torbę wracałem szczęśliwy jak dziecko do domu.

CDN.

V0yager