Wietnam

Archibald

(Opowiadanie powstało w 2000 roku.)

Od 10 godzin żołnierze z bazy FSB Cunnigham nie zmrużyli oka. Wywiad donosił, że w pobliżu zorganizował się duży oddział Vietcongu. Buba spojrzał na wartownika z sąsiedniej wieżyczki. Ten nagle krzyknął i upadł. Buba nie zdążył nawet zareagować, gdy po jego wieżyczce zostały palące się zgliszcza. W jednej minucie z cichego dotychczas obozu zrobił się huczący i zionący ogniem potwór.

Mike, razem z resztą patrolu północnego, przeczesywali teren w pobliżu bazy, gdy usłyszeli nasilającą się kanonadę.
- Do bazy! Z powrotem do bazy!! – wrzasnął porucznik Kelley.
Cała drużyna przedzierała się przez dżunglę zadziwiająco szybko, lecz odgłosy walki ucichły na długo przed ich przybyciem. Żołnierze północnowietnamscy zmietli dwa razy mniejsze siły amerykańskie w ciągu 30 minut.

- O kurwa – szepnął pod nosem Betly, na widok dymiącej polany. – Hey, Mike!! Zobacz, co te żółte skurwysyny zrobiły! – w tym momencie lekko załamał mu się głos.
- Cicho – powiedział porucznik Kelley. – Mogą tu ciągle być.
- Niech się tylko pokażą, a rozpierdolę każdego!
- Nie krzycz, Smith. Słyszałeś, co powiedział porucznik.
- Odpierdol się, Mike! – Smith osunął się zrezygnowany na ziemię.

Mike patrzył jeszcze długo na palące się kawałki drewna i zwłoki kolegów. Z zamyślenia wyrwał go dopiero odgłos śmigłowców. Cztery Iroqezy i dwa osłaniające je Huey Cobry leciały nisko nad drzewami, przygotowując się do lądowania. Gdy usiadły, załadowano rannych i Iroqezy szybko odleciały. Chwilę później nadleciały jeszcze dwa helikoptery, do których wsiedli ludzie porucznika Kelley’a, po czym wzniosły się w powietrze w eskorcie dwóch Huey Cobr.

Podczas gdy Smith, ze swoją wrodzoną wulgarnością, opowiadał o swych zabawach z wietnamskimi dziewczętami, Mike spojrzał w dół. Chciał na chwilę opuścić to piekło, odpłynąć gdzieś w głąb samego siebie.

Z lotu ptaka ich baza wyglądała jak mrowisko. Widział żołnierzy przy namiotach, uwijających się przy swych codziennych obowiązkach. Ciemnie namioty przypominały mu teraz nieliczne piegi na twarzy jego dziewczyny. Tak bardzo teraz chciał ją zobaczyć, choć na chwilę.

- I wtedy wsadziłem mojego kutasa w jest usta, że chyba nie mogła oddychać. Gdybym przedtem nie wybił jej zębów, to ta dziwka na pewno by mnie ugryzła! – Smith nie przestawał się przechwalać. W Mike’u narastała złość. Zacisnął pięć i uderzył Smith’a prosto w twarz.
- Ty skurwielu, gdybyś był żółtkiem, wyprułbym ci flaki z największą przyjemnością!! – krew ciekła z nosa żołnierza.
- Zamknij się w końcu, jebany zboczeńcu! Te dziewczyny, to też ludzie, a nie świnie, jak ty.
- Kiedyś sobie nazbierasz – powiedział zdezorientowany Smith.
Mike popatrzył po zaskoczonych twarzach towarzyszy.
- A wy tego, kurwa, słuchacie!
Smith chciał wstać i oddać, ale przy lądowaniu trochę zatrzęsło helikopterem i upadł z powrotem.

Okazało się, że zwiadowcy odnaleźli kilku ludzi z innych patrolów. Mike poszedł od razu z nimi pogadać.
- Co u ciebie, Barney? Jeszcze żyjesz?
- Żyję, żółtki mogą mi tylko naskoczyć!
- Rozwalili całą bazę.
- Szumna nazwa, to był tylko punkt zwiadowczy.
- Idę pogadać z innymi chłopakami. Jak chcesz, to wpadnij. Będę w Piekle.

Piekło było punktem zbornym wszystkich załamanych żołnierzy. Było tam pod dostatkiem wszystkiego, by się dobrze pobawić. Od piwa i słodyczy począwszy, a na heroinie kupowanej od okolicznych wieśniaków i zdobytej na żołnierzach Vietcongu skończywszy. Mike wszedł i przez chwilę przyzwyczajał oczy do półmroku. Zauważył kilka znajomych twarzy.
- Co jest, stary?! Przypalisz sobie? – Mike z chęcią wziął skręta.
- Słyszałem, że was nieźle rozpieprzyli. – stwierdził Coby.
- Dzięki Bogu byłem wtedy na patrolu. Ale z chęcią bym rozwalił kilku Wietnamców. Za to, co nam zrobili. – dym powoli rozpłynął się w płucach. Był pyszny.
- A co tam się stało w Iroqezie, że walnąłeś Smith’a?
- Ten skurwiały baran znowu zaczął się popisywać swoimi podbojami przed nowymi. Potem wyrosną tacy jak on… - odszedł w inną stronę, bo zauważył Keith’a.
- Co, stary? Jakieś specjalne życzenia? – spytał Keith.
- Jak zwykle, dwa gramy.
- Znowu idziecie rozwalić paru żółtków?
- Nie, rozjebali moich kumpli. Poza tym, przydzielają niedobitki do jednego plutonu. Będziemy z jakimiś nowymi.
- Masz, firma stawia. – wsunął Mike’owi w rękę jeszcze jeden woreczek.
- Dzięki, wiesz co dobre.
Gdy wrócił do namiotu, skun zaczął dopiero działać. Wziął kartkę i zaczął pisać do domu. Tak bardzo chciał się tam znaleźć. Powoli zasnął.

Nazajutrz obudziła go trąbka. – Czas wstawać – pomyślał, zwlekając się powoli z łóżka. Zapalił papierosa i zaczął się ubierać. Gdy wyszedł przed namiot, podszedł do niego porucznik Kelley.
- Mike, zostajesz przydzielony do SEAL, podobno dostaniesz awans.
- Pieprzę awans, poruczniku. Chcę pojechać do domu.
- Trzy miesiące temu mówiłeś co innego, Mike.
- To było wtedy, teraz chcę jechać do domu.
- Niestety, wiesz jak jest. Zgłosiłeś się na drugą turę i musisz to odsłużyć. Przykro mi.
- Kurwa, dziewięć miesięcy w tym gównie.
- Muszę lecieć, Mike. Powodzenia w nowej jednostce.
- Tak, tak, poruczniku. Na razie.

Rozejrzał się wokoło. W bazie, mimo wczesnej godziny, panował duży ruch. Patrole wracały do bazy, nowe wychodziły w teren. Ludzie szli spać, inni dopiero się budzili. Stał przez chwilę i patrzył, zaciągając się co jakiś czas papierosem.
- Kapral Mike Band? – doszedł do niego niski, lekko zachrypnięty głos.
- Tak – nawet nie spojrzał na rozmówcę.
- Dobra, jestem twoim nowym dowódcą, chłopie.

Mike spojrzał na rozmówcę i prawie krzyknął ze zdziwienia. Obok niego stał wysoki żołnierz, o twarzy pokrytej niezliczonymi bliznami. Ścięty prawie na łyso wyglądał jak koszmar z nocnych snów.
- Ta twarz, to historia wojny w Wietnamie. – powiedział żołnierz – Tu dostałem odłamkiem, tu nożem, a tu po ogniu. Przeżyłem dziesiątki misji, stary.

Mike zaczynał lubić tego człowieka, chociaż go nie znał. Jego optymizm i wesołość dobrze na niego działały.
- Jestem Aaron „Blizna” Trevor, dowódca SEAL na tę prowincję. Sierżant.
- Michael „Mike” Band. – podali sobie ręce – To do was mnie przydzielili?
- Dokładnie. Weź swoje rzeczy i o piętnastej czekaj na helikopter. Muszę już lecieć, na razie.

Mike’owi podobał się ten facet. Zastanawiał się tylko, co go czeka w SEAL. Nie dziwił się, że wzięli akurat jeno. Był zawodowym żołnierzem, ponad rok w Wietnamie, a do tego ani razu nie został ranny. Przestał sobie zadawać pytania i wszedł do namiotu, spakować swoje rzeczy. Potem będzie musiał pochodzi po obozie i pożegnać się z kumplami.

Zbliżała się 15:00, więc Mike poszedł w okolice lądowiska i zapalił papierosa. Helikoptery ciągle startowały i lądowały, więc nie mógł zgadnąć, który leci po niego. Po którymś z kolei medycznym Iroqezie, na lądowisku siadł wolno mały, dwumiejscowy helikopter zwiadowczy. Wyszedł z niego jeden człowiek, porozmawiał z jakimś spotkanym żołnierzem, a gdy ten wskazał na Mike’a, pilot szybkim krokiem ruszył w jego stronę.
- Sierżant Mike Band? – spytał pilot.
- Kapral – poprawił go Mike.
- Nie, nie. W aktach jest napisane, że dzisiaj dostałeś awans.
- Naprawdę? – zainteresował się Mike, spoglądając do akt. – Tak więc jestem sierżantem?
- Na to wygląda. Niech pan weźmie swoje rzeczy.

Lecący nad wietnamską dżunglą helikopter rzucał roztańczony cień na nierówne korony drzew. Po trzydziestu minutach pilot zwolnił dwie Cobry eskorty do bazy i zaczął lądować. Pod nimi ukazała się mała polanka z kilkunastoma namiotami. Sądząc na oko, jeden namiot mógł pomieścić 2-3 osoby, więc oddział był mały.
- Jak się masz, Mike? – „Blizna” Trevor wyszedł mu na przywitanie. – Wyskakuj z tego złomu. Tam jest twój namiot – wskazał palcem mały namiot, przed którym siedziało dwóch murzynów.
- Może najpierw poznam oddział?
- Nie ma czasu, lepiej dobrze się wyśpij. Jutro twoja pierwsza akcja.
- Co? Przecież dopiero tu przyleciałem! – Mike’owi zaczynało się tu nie podobać.
- Nie płacz, stary. To tylko rozpoznanie, jak dobrze pójdzie, to obejdzie się bez jednego strzału. Ale i tak trzeba na siebie uważać. Jeśli chcesz, to rozejrzyj się po obozie, ale dobrze ci radzę, żebyś się dobrze wyspał, a pogawędki zostawił na jutro.

Przez prawie całą noc Mike nie mógł zasnąć. Przed snem pogadał jeszcze trochę z Blaze’em i Issajah’em, z którymi dzielił namiot. Dowiedział się, między innymi, że Blizna służy już pięć lat w Wietnamie, a w ogóle to jest od siedmiu w wojsku. Poza tym, opowiadali mu o wypadach na wioski Vietcongu i o sobie. Mike słuchał, a potem sam opowiedział o kilku wydarzeniach ze swojego życia. Wkrótce potem, zasnęli.

Rano, po przespaniu trzech godzin, cały 3. namiot był nie do życia, co nie przeszkadzało Bliźnie puścić ich przodem 20-osobowego patrolu. Mike szedł trzeci.
- Boże, kilka godzin snu i ta pieprzona dżungla – westchnął Blaze. Był dość potężnie zbudowany i czarny jak noc. Całkowite przeciwieństwo Issajah’a, który mierzył około stu siedemdziesięciu centymetrów wzrostu i był raczej chudy.
- Nie płacz, chłopie. Nasza wina, że się nie wyspaliśmy – stwierdził Issajah.
- Dobra – rozległ się z tyłu cichy głos. – Rozdzielamy się; 3. i 4. namiot zostaje na skraju lasu. Będziecie osłaniać teren z tej strony. 10. i 13. namiot z tamtej kupy drzew, a wy – tu wskazał na kilku ludzi z różnych namiotów – weźmiecie teren z tamtej strony. Reszta niech przygotuje broń. Będziemy przeszukiwać wioskę. Mike położył się koło Buzz’a z 4. namiotu i ułożył się wygodnie do strzału.
- Kurwa mać, karabin mi się zaciął – jakiś człowiek z 10. namiotu zaczął kląć pod nosem.
- Maverick, daj mu swojego M-16 – powiedział Trevor.
- Zostawiłem w bazie, dzisiaj mam ze sobą tylko M-40, sierżancie – odpowiedział jakiś żołnierz.
- Kurwa! Czy to zawsze musi spotykać właśnie mnie? – Mike po raz pierwszy widział zdenerwowanego dowódcę. W ogóle zauważył, że w oddziale mało klną. W sumie słyszał, jak do tej pory, tylko kilka wulgaryzmów, podczas gdy w jego bazie wszyscy używali przekleństw jako przecinków.
- Dobra, Mike, pójdziesz zamiast Wayn’a – powiedział Blizna.
- Robi się – Mike wstał i ustawił się przy kilku żołnierzach.

Po dwóch minutach wszyscy już zajęli swoje pozycje. Mike siedział w kępie krzaków i obserwował w krzakach, obok dowódcy.

Wszystkie grupy już zajęły pozycje wokół polany. Kilku żołnierzy podeszło pod jedną z chat. Dwóch z nich weszło do środka, podczas gdy reszta ich osłaniała. Po kilku chatach zwiadowcy mieli wejść do chlewu, gdy nagle rozległy się strzały. Mike i pozostali żołnierze momentalnie przycisnęli się do ziemi i otworzyli ogień w kierunku zabudowań. Ludzie, którzy sprawdzali chaty, padli od pierwszych salw partyzantów.
- Kurwa mać! Straciliśmy sześciu ludzi! – słychać było głośny krzyk radiooperatora. Nagle teren wokół polany zaroił się od spadającej ziemi. To wybuchały miny pozostawione przez żołnierzy Vietcongu.

Mike leżał ukryty za swoim krzakiem i strzelał na oślep przed siebie. Widział tylko chaty, z których co pewien czas ktoś wyskakiwał i biegł w stronę lasu. Pod naciskiem ognia Amerykanów, niewielu udawało się przebiec choćby kilku metrów. Z oddziałem SEAL’s też nie było najlepiej. Stracili prawie połowę stanu osobowego, których dosięgły kule i granaty wroga. Mike’owi skończył się magazynek, więc sięgnął po następny. W tym momencie zauważył wyskakującego z chaty partyzanta, który skierował się w jego stronę.
- Nie zdążę wymienić magazynka! – pomyślał, sięgając po nóż.

Partyzant był coraz bliżej, strzelając przed siebie na oślep. Na Mike’a trysnęła krew trafionego kolegi.

Gdy Wietnamczyk wskoczył w las, Mike rzucił się na niego. Przez chwilę przeciwnik próbował się bronić, lecz po chwili, krwawiąc z wielu ran, osunął się na ziemię. W tym momencie Mike poczuł ból w nodze i upadł. Zanim stracił przytomność, widział jeszcze partyzantów wybiegających z chlewu. Widział też swoich kolegów, z których większość już nie żyła.

Jack Corson biegł w stronę swojego helikoptera. Siedział tam już cały zespół medyczny, przeznaczony do ewakuacji rannych. Siadając za sterami, krzyknął do drugiego pilota:
- Ilu?!
- Mówią, że dwunastu, ale jeszcze się wyżynają!

Helikopter wystartował, a za nim następne dwa. Gdy dolecieli na miejsce, zobaczyli to, co zwykle – mnóstwo martwych Wietnamczyków i kilkunastu martwych Amerykanów. Na miejsce walki przybyło też trochę posiłków. Walka skończyła się jakieś dziesięć minut temu. Corson posadził helikopter na obsianej trupami polanie koło chat. Szybko załadowano rannych. Wśród nich był też Mike. Odlatujące helikoptery minęły się z innymi, lecącymi po martwych.

Archibald/Draco