Alestorm - Captain Morgan's Revenge
Misza
Wiatr na morzu powoli przybierał na sile. Spokojne wcześniej wody powoli zaczynały falować, spieniać się, jakby nagle duchy tych, co stracili życie na morzu, zaczęły gwałtownie i nerwowo ruszać się, jakby nagle chciały o sobie przypomnieć, zwrócić na siebie uwagę i upomnieć się o cześć i pamięć. Tymczasem do portu zawijały ostatnie okręty. Były przeróżne – handlowe, wojskowe, w końcu także i pirackie. Lecz w takim właśnie czasie, jakim były sztormy, nikt nikomu nie wypominał, że w jednej przystani obok statku handlowego cumuje statek z trupią czaszką na banderze.
Morze stawało się coraz bardziej niespokojne, lekko falujące wcześniej wody teraz już stanowczo i bezlitośnie rozbijały się o nabrzeżne skały, zaczynały miotać zacumowanymi okrętami niczym rekin swoją zdobyczą. Wydawać by się mogło, że w tak diabelski sztorm, który niczym gniew Posejdona niszczy wszystko na swojej drodze, żaden statek do portu nie zawinie, a tym bardziej nikt żywy swej nogi w nim już nie postawi. Jednak w błędzie jest ten, kto tak myśli. Gdy żeglarze, którzy zawczasu zawinęli do portu i spokojnie siedzieli w tawernie napajając swe oczy widokiem portowych i miejskich dziewoi, a żołądki swoje kolejnymi butelkami rumu, do portu zawinął jeszcze jeden okręt. Wyróżniał się na tle innych. Sam jego widok budził grozę i przerażenie wśród najdzielniejszych wilków morskich. Była to potężna trójmasztowa fregata, uzbrojona w niezliczoną ilość armat, których potężne lufy dumnie wystawały po obydwu burtach, a każde działo mogło poszczycić się przynajmniej dziesiątką zatopionych statków. Na środkowym maszcie powiewała czarna bandera, z której złowrogo patrzyła trupia czaszka, pod nią zaś widniały dwie skrzyżowane, ociekające krwią szable.
W tym momencie wszyscy, nawet ci, którzy już dawno udali się na odpoczynek, nieważne czy sen ten był wynikiem zmęczenia długim rejsem czy efektem wypicia nadmiernej ilości rumu, a trzeba było wiedzieć, że portowa tawerna szczyciła się tym, że nigdy nie brakowało w niej trunków maści wszelakiej, a dziewki były najbardziej rubaszne w całym porcie, wiedzieli, że do portu zawitał najstraszniejszy pirat, człowiek siejący grozę i przerażenie na wszystkich znanych morzach i oceanach. Jedynym piratem o takiej reputacji był Kapitan Morgan. Już sam jego widok budził respekt u żeglarzy przebywających w tawernie. Każdy, kto go widział choć raz w życiu, nigdy już nie zapomniał takiego widoku. Zaiste był to mąż potężnej postury, o ciemnej skórze spalonej słońcem, twarzy groźnej, ukształtowanej przez najpotężniejszy wiatr zachodni. Ubrany w czarny, piracki płaszcz, a przy boku miał szablę, która zasmakowała już we wszystkich rodzajach krwi. A trzeba też wiedzieć, że człowiek ów był piratem doświadczonym, który szacunkiem darzył na świecie tylko dwie rzeczy. Pierwsze to jego załoga, drugie to ocean. Jednak to, co sprawiało, że wszyscy czuli przed nim szacunek, nie były ani morskie podboje, ani ilość spalonych i ograbionych statków, ani nawet ilość zabitych i wziętych do niewoli nieszczęsnych żeglarzy. To, co budowało jego reputację, to honor, spokój i opanowanie, a także szacunek do innego człowieka. Więc jeśli ktoś, kto jeszcze nie słyszał o Kapitanie Morganie i spodziewał się rychłej rozróby w tawernie, mylił się i to bardzo. Kapitan wraz z załogą zajęli miejsce przy największym wolnym stole, otworzywszy butelki rumu rozpoczęli ucztę. Sam Kapitan zaś zaczął opowiadać o swoich największych podbojach i owocnych wyprawach. A ci, którzy mieli odwagę podejść bliżej, słuchali tylko i nie odzywali się w ogóle. Bo wiedzieli, że w opowieściach Kapitana Morgana nie ma krzty kłamstwa, ani uncji fantazji. Wszystko jest prawdziwe, tak jak prawdziwa jest pusta butelka po rumie.
Nich ten nieco przydługi wstęp posłuży za meritum recenzji, a ja tylko pokrótce opiszę płytę od strony, że tak powiem bardziej technicznej. Na debiucie Szkotów mamy do czynienia z pirackim, trochę folkowym heavy metalem w jak najbardziej klasycznym ujęciu. Poszczególne kompozycje ani nie są mocno skomplikowane, ani specjalnie wyszukane, nic nowego do gatunku także nie wnoszą. Ale wierzcie mi, w tym przypadku to bardzo duża zaleta. Tutaj chodzi o luźne podejście do grania, o tworzenie muzyki, która wlewa odrobinę radości nawet w najmroczniejszą piracką dusze. Sam ilekroć słucham tego albumu, gęba uśmiecha mi się od ucha do ucha.
Muzycznie album ten trudno jest mi jednoznacznie określić, słychać tu trochę Running Wild, trochę Grave Digger i jeszcze po trochu innych kapel, choćby również folkowy Korpiklaani. Wokalnie z kolei mu najbliżej do Grave Digger. Oczywiście, jako że jest to metal piracki, wszystko doprawione jest odpowiednią ilością rumu i morskimi opowieściami. O poszczególnych kawałkach rozpisywać się nie będę, bo wszystkie trzymają równy poziom. Przeważnie jest szybko, jednocześnie całkiem ciężko, ale z odpowiednią dozą humoru. Na wyszczególnienie zasługuje akustyczny, trzyminutowy „Of Treasure”, który świetnie śpiewa się samemu w domu, jak i w tawernie przy flaszce rumu, oraz „Flower of Scotland”, który do śpiewania nadaje się już tylko, gdy impreza trwa w najlepsze, a uczestnicy są odpowiednio rozweseleni. Słuchać go oczywiście można zawsze i wszędzie.
Na zakończenie, daję tej płycie 7.5, albowiem album naprawdę na to zasługuje. Z jednej strony nic nowego nie wnosi, ale z drugiej strony granie jest przyjemne i w miarę pomysłowe. Warto zwrócić uwagę na ten album, gdyż „Captain Morgan’s Revenge” jest debiutem Szkotów z Alestorm. Dodam, że debiutem cholernie udanym.
Ocena: 7.5/10.
Michał Ogniewski „Misza”
Tracklista:
1. Over the Seas
2. Captain Morgan's Revenge
3. The Huntmaster
4. Nancy the Tavern Wench
5. Death Before the Mast
6. Terror on the High Seas
7. Set Sail and Conquer
8. Of Treasure
9. Wenches & Mead
10. Flower of Scotland (The Corries cover)