Hibria - Defying the Rules

Misza

Każda osoba lubiąca słuchać muzyki ma kilka bądź kilkanaście płyt do których ma szczególny sentyment, lub takie, które są dla niej czymś wyjątkowym. A każdorazowe przesłuchanie takiego albumu wywołuje dreszcze i przenosi w inny wymiar. Dla mnie jedną z takich płyt jest debiut brazylijskiej Hibrii. Aby zbytnio nie przeciągać. Szkolnym zwyczajem – najpierw postawię tezę, a potem postaram się ją obronić. Teza brzmi: ocena tej płyty 10/10. Dlaczego tak, a nie inaczej, zapraszam do tekstu poniżej.

Okładka albumu Defying the Rules.Płytę otwiera dynamiczny „Steel Lord on Wheels”. W moim mniemaniu utwór absolutnie genialny. Krótki, zadziorny riff, pędząca solówka, która świdruje mózgownicę, kapitalna praca basu (zresztą nie tylko w tym utworze) powoduje, że takiego otwieracza Hibrii mogą pozazdrościć inne kapele. Następny w kolejce „Change Your Life Line” rozpoczyna się od krótkiego, basowo–gitarowego sola. Jest równie dynamicznie co poprzednio, ale melodyjniej zarazem, do tego wokalne popisy Iuriego – miód na moje uszy. Jeśli myśleliście, że poprzednie kawałki były szybkie, to jesteście w błędzie. Posłuchajcie „Milennium Quest”! Ten numer to wkręcanie silnika na najwyższe obroty, szaleńcza jazda z podtlenkiem azotu na wtrysku. Definitywnie najszybszy kawałek na płycie. „Kingdom to Share” jest minimalnie wolniejszy od poprzednika, ale i tak nie daje wytchnienia uszom słuchacza. Nie będę się tutaj rozmieniał na drobne, bo kawałek trzyma poziom. „Living under Ice” to nic innego, jak naturalne przedłużenie poprzedniczki. Tytułowy numer rozpoczyna się konkretną partią perkusji, a po chwili dołącza doń mordercze gitarowe mieszanie i tak już do końca. Numer siedem, czyli „Faceless in Charge” to z kolei utwór najspokojniejszy (jak na ten zespół oczywiście), płynące wręcz partie gitary, pomieszane z lekko zamyślonym, jakby nieobecnym wokalem. Przedostatni na albumie „High Speed Breakout” paradoksalnie, wbrew tytułowi, nie jest szybki. Mało tego – stanowi wręcz stylistyczną kontynuacje poprzedniego. No i na końcu „Stare at Yourself” – jedyny, jaki stylem odbiega od wszystkich poprzednich numerów. Jest to kompozycja bardziej rozbudowana i jednocześnie najdłuższa. Poza tym jak na tę kapelę to można powiedzieć, że jest utrzymana w średnim tempie.

Było już o samej muzyce, warto teraz spojrzeć na płytę od drugiej strony, powiedzmy bardziej technicznej. Na początek trzeba powiedzieć słów kilka o muzykach i ich sposobie gry. Co tu dużo mówić, jak dla mnie jest on po prostu wyborny. Panowie Camargo i Kasper doskonale wiedzą, jak powinno się grać szybki, energetyczny metal, i tak też grają. Co raz to wyczarowują wspaniałe riffy i pojedynkują się solówkami, które mimo, że długie, wcale nie są jakieś ekstra połamane. Nie są też proste jak konstrukcja cepa – są idealnie dopasowane do stylu zespołu. Także perkusja Sordiego doskonale tu pasuje, nadaje tempo i rytm całości. Widać, że chłop się nie oszczędza i zasuwa ile sił w rękach i nogach. Na koniec pozostaje bas pana Panichi. Napiszę tak – drugiego takiego basisty to ze świecą szukać. Widać, że chłop nie tylko ma zacięcie do instrumentu, ale też nie ukrywa się z nim. W każdym utworze dorzuci dłuższe lub krótsze solo, a co najważniejsze – zawsze jest słyszalny i świetnie współgra z gitarami. Na koniec czas na gardłowego w osobie Iuriego Sansona – co tu dużo pisać, krzykacz z niego pierwsza klasa. Trzyma się raczej średnich rejestrów z momentami w wyższych tonacjach. Jednak o pianiu i piszczeniu mowy tu nie ma.

Następny atut płyty to konstrukcja poszczególnych utworów. Nie ma tutaj jakiegoś konkretnego schematu. W ogóle trudno przewidzieć, co ma po czym nastąpić. W momencie gdy powinniśmy spodziewać się solówki... takowa następuje, ale na basie. Innym razem utwór rozpoczyna się od długaśnego popisu któregoś z głównych wioślarzy. Mógłbym wymieniać jeszcze długo, ale po co.

Na sam koniec warto wspomnieć chociaż jednym zdaniem o samym brzmieniu i produkcji. Za całość odpowiada weteran – Piet Sielck, niektórym znany jako frontman Iron Savior. Zna się on na rzeczy jak mało kto i raczej nie ma szans, aby coś poszło nie tak. I to by było na tyle. Tak jak pisałem na początku, 10/10. Koniec. Finito.

Michał Ogniewski „Misza”

Tracklista:

1. Intro
2. Steel Lord on Wheels
3. Change Your Life Line
4. Millennium Quest
5. A Kingdom to Share
6. Living Under Ice
7. Defying the Rules
8. The Faceless in Charge
9. High Speed Breakout
10. Stare at Yourself