Ostra jazda czy edukacja? Dylematy szczecińskiego teatromana

Radios

W Szczecinie mamy przecież kilka regularnie działających teatrów, w których dość często oglądamy premiery (sztuk współczesnych, jak też i klasyki). Interesujących przedstawień teatralnych teoretycznie zatem nie brakuje... Jeżeli jednak ktoś chciałby zobaczyć dobry spektakl gościnny, który urozmaiciłby tę lokalną ofertę, to już ma wybór mocno ograniczony.

Co prawda co roku organizowany jest Przegląd Teatrów Małych Form Kontrapunkt, a ciekawe propozycje offowe i alternatywne serwuje nam także Teatr Kana (np. w ramach przeglądu Okno czy festiwalu Spoiwa Kultury), ale gdyby ktoś próbował znaleźć tzw. mainstreamowe przedstawienie w czasie niefestiwalowym, to musi się wykazać większym wysiłkiem i cierpliwością w poszukiwaniach.

Teoretycznie oferta w tym zakresie też jest duża. Na afiszach ulicznych i w reklamach prasowych widzimy praktycznie w każdym tygodniu po kilka produkcji teatralnych (to chyba najlepsze określenie), a kumulacja następuje w takie dni, jak Walentynki czy Dzień Kobiet. Wśród nich dominują jednak takie inscenizacje, które już swoimi tytułami raczej odstraszają... „Andropauza 3”, „Lunch o północy”, „Skok w bok”, „Między łóżkami”, Bożyszcze kobiet”, „Zwariowana terapia” czy „Serca na odwyku” mówią praktycznie wszystko. W dodatku kolorowe plakaty, eksponujące twarze i figury aktorów znanych ze stołecznych scen i z powszechne lubianych seriali mnie osobiście raczej zniechęcają do bliższego zainteresowania się tego typu wydarzeniami.

Taktyka stosowana przez organizatorów takich wydarzeń jest dość prosta. Raczej nie zaryzykują zakontraktowania inscenizacji ambitniejszej, niekonwencjonalnej, trudniejszej w odbiorze. Wiedzą, że takie nazwiska, jak Mucha, Ibisz, Pazura czy Barciś i dobra promocja pozwolą zapewne skusić widzów, którym wystarczy już sama możliwość zobaczenia tych artystów na żywo. Zatem przymkną oko na wątpliwe walory dramaturgiczne czy mało wyszukane żarty w dialogach.

Co ważne, praktycznie każde z takich przedstawień prezentowane jest danego dnia dwukrotnie (chyba tylko wtedy całe przedsięwzięcie się opłaca). Jeżeli zatem tzw. „przyjezdny” spektakl jest pokazywany tylko raz, istnieje prawdopodobieństwo, że to może być przedstawienie z wyższej półki (i na takie warto „zapolować”). Zdarza się tak, gdy aktor grający główną rolę jest tak dobrze znany i charyzmatyczny, że nawet ambitniejsze dzieło z jego udziałem może się sprzedać i taka sytuacja zaistniała w przypadku spektaklu „Dziennik przebudzenia” (produkcja: Agencja Artystyczna CDN dla Centrum Łowicka w Warszawie). W grudniu ubiegłego roku to dzieło w reżyserii Adama Ferency (który występuje w nim w głównej roli) można było zobaczyć w szczecińskim Teatrze Polskim.

Ten aktor słowami Jerzego Pilcha ironicznie komentuje w nim swą słabość i nieporadność, dostrzega humorystyczne strony tego, co go spotyka. Aktor intonuje m.in. opowieść o wyjściu z domu w dwóch różnych (choć pozornie bardzo podobnych) butach i finalizując ją puentą o spisku koncernów obuwniczych. Dużo mówi o zapominaniu, ale także tę przypadłość kwituje żartobliwymi konstatacjami. Nawet stwierdzenie swej partnerki, że dotarł do farmakologicznego kresu, pozornie złowróżbne i zdecydowanie niepokojące traktuje po prostu jako znakomitą frazę, którą warto literacko spożytkować...

Mam nadzieję, że Ferency jeszcze do Szczecina przyjedzie kiedyś ze spektaklem o podobnej sile rażenia... Drugi pan z nazwiskiem na literę F., który też raczej rzadko bywa w Szczecinie, to Piotr Fronczewski. W styczniu na scenie Opery Na Zamku można było go zobaczyć w „Edukacji Rity” Willy’ego Russella w reżyserii Andrzeja Strzeleckiego (spektakl ze stołecznej Sceny Spektrum). Ten dramat , to taki samograj. Wystawiany był niezliczoną ilość razy przez teatry w Europie i na świecie, został sfilmowany w 1983 roku (Michael Caine zagrał wtedy rolę Franka Bryanta) i zyskał wielką popularność, przyćmiewając nawet „Pigmaliona” G.B. Shawa, którym niewątpliwie Russell się inspirował.

Ritę w tej warszawskiej wersji sztuki kreuje młoda i chyba jeszcze niespecjalnie znana Katarzyna Ucherska. Pewnie jeszcze o niej usłyszymy, bo ktoś, kto zagrał rolę Józefa Stalina w spektaklu dyplomowym ("Mistrz i Małgorzata") i dostał za nią nagrodę, na pewno ma przed sobą przyszłość... Tym bardziej, że w duecie z Piotrem Fronczewskim poradziła sobie bardzo dobrze. Postać młodej, nieokrzesanej fryzjerki, która zostaje studentką uniwersytetu otwartego, zagrała sugestywnie i przekonywająco.

Pan Piotr w roli profesora literatury, który zblazowany rzeczywistością trochę za często zagląda do butelki, a czasem jeszcze pisze wiersze (których nie chce jednak ujawnić), też przykuwa uwagę widza. Jego rola nie jest tak efektowna, więc gra raczej „oszczędnie”, ale konflikt, który się rodzi między coraz ambitniejszą uczennicą, a sfrustrowanym swoją przemijającą dyspozycją mistrzem, wybrzmiewa w wydaniu obojga aktorów co najmniej frapująco. Liczę na więcej takiej rozrywki, bo frekwencja w przypadku obu opisanych spektakli pokazała, że szczecinianie nie tylko komedie i farsy chcą oglądać.

Radios